ma krew z mlekiem. Zapaski szumią, spódnice szumią, chustki szumią. Oczy błyskają, mrugają, śmieją się. Strach przewiał. Wywijają się w tańcach, koszule to podnoszą się, to opadają, jakby wietrzyk wiosenny igrał. Mało pomału ściągają koszule. Wszystkie wysmukłe, piersi jak jabłka, przyrodzenie jak górskie źródło mchate. Koło mnie zastygłego kładą się jedna po drugiej, jakby kto na zmarzłą pszczołę chuchał, aż zacznie bzykać. Wstają, tańczą, śpiewają cichutko, odchodzą. Wyzdrowiałem. Smagnął mnie każdy, jak należało takiej chudobie. Ksiądz mnie rozpiekał rozpalonym żelazem, aż grzech przestał piec. Doktor niesamowity biedę z brzucha wypompował, rozśrubował mnie oczyma i już wóz stary po kątach rozstawiony, nie skrzypi. A mołodyczki-dziewuszki straszyły gracko, niedługo, a całe zimno ze mnie wyciągnęły. Tak jakby wszystkie mołodycie z cerkwi do mnie głodomora przyszły i zagrzały: „Na masz, stary nienasytcu, ogrzej się raz na wszystkie lata.“ Od tego czasu ja stateczny. Do cerkwi chodzę i nic mi to, w święto nie grzeszę.
Wyzdrowiałem, z brzucha matki-śmierci, ze śmierdzącego łóża i z dymu narodziłem się znów na świat. Kiedy zległem, była zima, kiedy wstałem — wiosna. Świat czekał zielony, młodziutki. Był podwieczerz. O lasce wydreptałem na podwórze. Słońce już zaszło, wszędzie cicho, tylko od strony Krywopola leśny Dił jak kopica siana czubkiem od słońca się świecił prosto na mnie półzdechłego. „Bądź sobie chory, bądź zły i najgorszy, a jest ktoś taki, co jeszcze patrzy na ciebie. Nikt o ciebie nie dba, nikt nie wyprostuje, komuż to w głowie dziada parszywego prostować? Ja wyprostuję, dopókiś wdzięczny. A chociażeś niewdzięczny, Ja zostaję nadal, świętuję za ciebie.“
Ale było dalej tak, jak mówił ksiądz na spowiedzi: pycha przyczaiła się chytrze, niby to malutka i nietutejsza, a korzeniła się powoli, burzaniła się bujnie. Z niej różne wszy po moim kożuchu ziemskim się rozlazły. Oj, warto by dać do ognia, aby potrzaskały, coż kiedy człowiek biedny kałaj, ma tylko ten jeden kożuch. I tak to szło, wlokło się latami, aż kiedy się stało to w butynie — — Ale nie zaraz, aż wiosną, na święto Dziadowe w Krzyworówni, Hospod zaszumiał Listami, zaglądnął raz dobrze, i ja całkiem wypalony. Święty Hospod wciąż woła: „Raduj się świecie! raduj jak jagniątka i cielątka do słońca dziś skaczą.“ To ważniejsze niż zaglądać do wszystkich grzechów śmierdzących.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/301
Ta strona została skorygowana.