Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/305

Ta strona została skorygowana.



XXIII. CHWILE POŚPIECHU
1

Było cicho w izbie. Burza już dawno przeszła, deszcz stąpał sobie jeszcze tu i ówdzie drobnymi kroczkami, ksiądz Buraczyński znów chrapał równomiernie nad stołem. Z rozmachem nowej burzy wtargnęła do izby księdzowa.
— Prędzej, Sławku — wołała — do domu, do domu! Raniutko wstawać, medykamenta dla Kałynki, medykamenta!
Ksiądz Buraczyński zerwał się, inni księża wstawali powoli. Tanasij ocknął się z zadumy. Zwrócił się obcesowo do wikarego:
Powiedzcie, ojcze duchowny, otwarcie, nie chcecie mojej ofiary dla kościoła? Tak czy nie?
Wikary zakłopotał się.
— Nie myślcie, że dam się przekupić kapą, pobłażliwy nie będę.
— Wy pobłażliwy? Uczepiliście się mnie, jak pies Żyda za chałat. I tak ma być! ksiądz ma haukać na świat. Teraz młodzi księża nie tacy. A, rozumiem, jedna kapa wam mało... Ileż ołtarzy macie w Pistyniu?
Ksiądz ustępował powoli.
— Jeden ołtarz, jednej kapy dość i to za dużo.
— Nie — upierał się Tanasij — jedna kapa na co dzień, a druga z dzwoneczkami będzie na wielkie święto. Niech pamiętają łacinnicy Tanasija. To załatwione. Zamów to zaraz, Duwyd.
Wikary ożywił się, odpowiadał z uśmiechem.
— Ależ gospodarzu, dziękuję. Rozdarowywać wszystko to niezdrowo, to nawet grzech, rozrzutność. Lepiej by...
— I to także grzech? — zaperzył się Tanasij. — Dziedzicu, który z moich pistoletów wam się podoba?
— Wszystkie ładne — odparł dziedzic.
— To bierzcie wszystkie.