Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/309

Ta strona została skorygowana.

toby, już dawno było po nas. Tylko czort, Yrod główny — sprawiedliwy, niech szczeźnie.
Księdzowa osłupiała:
— Czort sprawiedliwy? Człowiecze! A Bóg jaki?
— Miłosierny, święta Jego wola — westchnął Tanasij.
— Znów się zaczyna bohosłowie — mruknął przez zęby ksiądz Pasjonowicz — gadulstwo wyzywa gadulstwo — dodał głośniej. — A może by przecie do domu?
— Do domu, do domu, do domu — podchwyciła z zapałem księdzowa.
Tymczasem niektórzy z gości, co przedtem uchylając się od szczodrych porywów Tanasija wymknęli się za drzwi, z ciekawości wracali chyłkiem do izby. Całe koło skupiło się gęsto wokół krzyży leżących na stole. Było ich co najmniej dwadzieścia. Przeważnie starożytne. Nikt nie miał takiego zbioru. Oglądano uważnie jeden za drugim, pytano: „A skąd ten? a ile może mieć lat?“
Tanasij odpowiadał chętnie:
— O każdym wiadomo. Dzieje nie byle jakie. Ten największy na moje chrzciny — sporo lat, blisko setka — ojciec chrzestny przyniósł z Riczki Diduszkowej. Z Fedieczkowego rodu, rabina Balszem-Towa pobratymy, to wiadomo. Burza była i powódź, mój chrzestny bez lęku przebrnął z krzyżem przez trzy wody. A tamten krzyż trochę zatarty, z kosowskiej Riczki na ojcowe chrzciny przynieśli. Zaraza była, ten krzyż wypróbowany przeciw zarazie, pewny. A tamten szczerozłoty od Sztefanka Diduszkowego. Sztefanko dostał go od Dobosza na pojednanie za zabicie ojca. To każdy wie. Krzyż dobry dla zgody, a przeciw napaści. A tamten najstarszy — — różnie mówią, a udany nieprawdaż? — Tanasij uśmiechał się, dodał szeptem: — z Rusałyma wprost, to znaczy z nieba — —
Ksiądz Buraczyński, miłośnik swojskich prac, potakiwał i pouczał:
— Tak, Tanasiju, ten najładniejszy. Krzyże z promieni i promienie z krzyży! Każdy trójkącik, każdy dołek, każdy promień misterny. Zewsząd sieją się słoneczka i krzyżyki, nasieniem makowym sypią się na głowę Jezusa. I co tu mówić? Głowa to kwiat, ramiona to listki, a nogi — — ha, trzeba się znać na tym.
Inni milczeli, niektórzy kręcili nosami, Poperecznyk wypalił: