Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/313

Ta strona została skorygowana.

ku: „Broń Boże, Marysieńko, nie czytaj, on strasznie niecnotliwy!“ Apetyczny bałamut i niecnotliwy? Nabrałam ochoty. Cóż z tego, panie dziedzicu, kiedy z jego pisania zaraz strasznie spać się chce. No, chodźmy, chodźmy prędzej. — Nie wstając wcale kontynuowała konwersację:
— A nieraz żal mi tego lorda, jak on się sam namęczył biedak, aby nie zasnąć. Męczył się, o śmierci wypisywał i wygadał. Bo niech pan posłucha, panie dziedzicu, to nie koniec. Czytam ja raz sobie w łóżku i już spać mi się chce i mówię do męża: „A wiesz, Sławku, czytanie to nie to. Chciałabym choć raz zobaczyć tego ślicznego lorda.“ A mój jegomość: „Oho, przepadł twój lord, zginął w powstaniu.“ „Jezus Maria! kiedy, jak?“ A jegomość: „To już dawno“. — Dawno? ach, powstania, powstania... Powstają, a potem położą się wszyscy jak mój lord. Ciotki Pulcherii syn, Włodek, także chciał do powstania, szczęściem poczciwy izraelita nie wziął go na furę. Byłoby z nim jak z lordem. Wszystko przez kacapów! Nasłuchałam się o kacapach u księdzowej Korczyńskiej w Rożnie. Co oni z tym panem Władysławem wyrabiali! Nie bój się, Sławku, nie wygadam, bo nie wolno. Już jestem niema. Księdzowa Korczyńska opowiada mi, opowiada, a tu legumina francuska, poziomki z kremem na stole. Tak się zbrzydziłam, nie tknęłam. Oho! przepadła legumina! Wszystko przez kacapów! A jeszcze chwalą się, że są Ruskie. Szkoda, że nie ma tateczka, to by im wypalił, jacy oni Ruskie. Chodźmy!
Wstała, dyszała ciężko, mocowała się z sobą i wybuchnęła:
— Nie mogę wytrzymać! Czasu nie mam, ale pojadę, tak, Sławku! Osobiście pojadę do Kołomyi, nawet do Stanisławowa i powiem im tam: „Zróbcie już raz porządek z tymi kacapami, bo ja...“ —
— Marysiu — błagał ksiądz półszeptem.
— Komuż pani dobrodziejka powie? — spytał cicho dziedzic.
— Komu? Komu trzeba! Ja już wiem.
— A może byście i nam zdradzili, jejmość — prosił Tanasij z chytrym uśmieszkiem.
— Tanasiju! Nikomu nie dajecie przyjść do słowa, a teraz za język ciągniecie. Ze mną to na nic.
Ja nie daję przyjść do słowa? — zdziwił się Tanasij.
— A co, może ja? — obruszyła się księdzowa. — Podniosła głowę, zaczęła szeptać, jakby się modliła. Opuściła głowę, uśmiechnęła się. — Tateczko pouczał, że kiedy człowiek się