Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/314

Ta strona została skorygowana.

rozzłości, trzeba liczyć do dziesięciu, a kiedy bardzo się rozzłości — do stu. Ja nie gaduła. Do domu, do domu!
W tej chwili dał się słyszeć pod chatą zadzierzysty arkan grany przez kapelę. Gawecio zawezwany przez Tanasija, zjawił się z trzema cymbalistami. Spiętrzone dachy grażdy rozdźwięczały się zwielokrotniając i potęgując dźwięki, jak wielki system pudeł akustycznych. Księdzowa rozjaśniła się:
— Wszystko cudownie. Na zakończenie chrzcin muszę za tańczyć z najzgrabniejszym chłopcem, chcę mówić: z najpiękniejszym kawalerem. Z żonatym ani z wdowcem — nie! Ani mowy!
Rozglądała się po izbie.
— Jejmość — tłumaczył z troską Tanasij — chłopców poszukajcie w trzeciej chacie, tu sami żonaci albo dziady.
— Nie bluźnijcie, Tanasiju, jest tu między nami najpiękniejszy kawaler z całego powiatu.
Dygnęła wdzięcznie przed panem Jakobencem.
Pan Jakobènc skamieniał. Naprzód klepał się rękami po bohaterskim pasie, w który ustroił go Tanasij, potem wstał i spoglądał poza siebie, jakby chciał uciekać, w końcu rozglądał się wokół, jak gdyby szukał pomocy.
Mimo woli pomógł mu Tanasij. Narzucając się od razu na Gawecia huknął mu:
— Zrzucaj spodnie, mieniajmy się!
— Tanasiju, opamiętajcie się! — wołała księdzowa. — Nie bajtlujcie wciąż o spodniach, nie psujcie zabawy.
Tanasij bez słowa ujął Gawecia za plecy i wyprowadził go do sieni. Po chwili wrócili przebrani, Tanasij w odwiecznych cygańskich spodniach koloru starej blachy, które sięgały mu powyżej kostek. Gawecio w czerwonych hacziach z ciężkiego, samotkanego sukna, które na chudych i krótkich odnóżach cygańskiego potomka sfałdowały się obficie, na podobieństwo weselnej spódnicy. Śmiech trzaskał, rozszerzał się burzą, nie ustawał. Ksiądz Buraczyński śmiał się niepohamowanie, także inni księża nie mogli opanować śmiechu. Zapomnieli o pośpiechu, rozchodzili się po izbie, siadali.
— A teraz graj! — huknął Tanasij na Gawecia.
Znów uciął Gawecio rozmaszystego arkana, cymbały wtórowały mu perliście. Dachy i kąty chaty wypełniły się echami. Znów księdzowa we wdzięcznych dygach zwróciła się ku panu Jakobencowi. Pan Jakobènc odzyskał równowagę, skłonił smukłą postać ceremonialnie, założył ręce za bohaterski pas i co-