Goście z innych chat, zwabieni muzyką — głównie młodzież, zbiegali się i wciskając się chyłkiem podążali para za parą w tańcu. Wypełniali izbę coraz szczelniej. Tymczasem wynoszono stoły, stołki i ławki do sieni. Pozostali goście ściskali się po kątach lub wychodzili do sieni. Gdy izba już była zagęszczona tańczącymi, Gawecio zmienił nagle odmierzony rytm arkana na szybką, coraz szybszą i w końcu rozszalałą hucułkę. Młodzieńcy wyskakiwali spod powały, przysiadali przy ziemi, śpiewali rąbane i szczekane zwrotki do szalejącej muzyki. Hrycio Ohyrok, ucinając nowe śpiewanki, przekrzykiwał wszystkich. Muzyka kipiała, taniec grzmiał, zdyszane śpiewy strzelały ku sobie jak w utarczce zbrojnej. Wszystko razem przelewało się przez ściany, wzburzone echa starej chaty ogłuszyły resztę gości. Stopy tańczących to śpieszyły się gdzieś na dno do piekła, to jakby odbijając się od rozpalonej płyty piekielnej w rozpaczliwych podskokach uciekały w górę. Zdawało się, że to szamotanie nigdy się nie skończy. Ksiądz Pasjonowicz, zgnieciony w jednym z kątów, wołał przez hałas ku żonie:
— Marysiu, coś narobiła! „Do domu, do domu“, a teraz?
Rozweselona księdzowa siedząc na małym stołku u drzwi, bez ustanku trzepała do stojącego w kącie dziedzica:
— Ach, jakaż ja głupia! Panie dziedzicu, z głupoty największa rozkosz! Jeszcze nigdy nic nie miałam z całej mojej mądrości. „Mądrość to zmartwienie“, tak mój lord napisał. I to prawda, niedobrze wiedzieć za dużo. Raz, za młodych lat jeszcze, jechałam z tateczkiem i z mameczką przez Bukowiec. Łysa kobyła źle ciągnie, a nasz Kuryło, wtenczas nie taki święty jak teraz — diakiem jeszcze nie był tylko furmanem — pal ją batogiem i strasznie brzydkie słowo jej palnął: „Ty —“. Czekaj, Sławku, nie bój się, ja nie powtórzę. Ale wtedy jeszcze byłam głupia, nic nie wiedziałam, powtarzam brzydkie słowo i napieram się: „Co to znaczy, ja chcę wiedzieć.“ Mameczka świdruje mnie oczyma, jakbym usiadła na nowym kapeluszu, a tateczko w śmiech: „Ej, Marysiu, Marysieńko, cicho, bo ci zaraz nacisnę twój guziczek od dzwonka.“ Tak zawsze czule nazywał mój nosek. A mameczka na to: „Bohdanku, cisnąć nie trzeba, ona bez tego wciąż dzwoni.“ „Widzisz, Marysiu, niedobrze jest wiedzieć za dużo, to ciężko“ — pouczał tateczko, całkiem jak lord. Tak, tak, panie dziedzicu, mądrość to zmartwienie. Ale ja nie durna się martwić, to szczęście.
Zerwała się nagle.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/316
Ta strona została skorygowana.