Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/317

Ta strona została skorygowana.

— Do widzenia, kochany panie dziedzicu, przylecę do państwa na skrzydełkach, z butlą porzeczniaku przyfrunę na chwilę. Tyle roboty! Chodźmy, chodźmy, medykamenta!
Jakby w obawie ponownej zwłoki księża zbierali się gorączkowo, także ksiądz Pasjonowicz wołał przerażony:
— Prędzej, prędzej!
Muzyka urwała się nagle, wysypujący się pośpiesznie tłum porwał księży jak falę. Księdzowa wołała z tłoku:
— Tanasiju, dziękuję! Trzymajcie się, Tanaseńku, beze mnie i bez was w górach same zgryzoty, same niedogryzki. Bez nas — machnęła ręką, zanurzyła się w tłum. Wyszarpnęła z ciężkich drzwi zewnętrznych zaledwie krótki jęk rozpaczy. Także ksiądz wikary, który miał dopiero rankiem wracać wprost do Kosowa, odprowadził księży poza ogrodzenie.
Tanasij zgarbił się i mruczał:
— Same niedogryzki — oj, tak. Złoci ludziska! — po czym obwieścił uroczyście. — Nie ma nic doskonalszego na świecie ponad pański stan. Któraż kobieta tak przemówi człowiekowi do duszy? Bardzo mnie korci do delikacji przystać, do pańskiego stanu. A boję się, że późno... A księża? Prosto do nieba pójdą. Miarkujcie sobie ludzie, taki pysk jak mój wytrzymać od świtu do nocy. Daj im Boże. Jaka szkoda, że nie jestem księdzem.
Poperecznyk świdrował oczyma, rozglądał się z porozumiewawczym uśmiechem.
— Szkoda, że od razu nie zamieniliście z księdzem Pasjonowiczem spodni i rewerendy. Teraz za późno.
Tanasij uśmiechał się smętnie.
— Człowiecze! Nie upadł na głowę Boży sługa mieniać się z takim czortem starym jak ja.