Grażda zagłuchła. Z gości pozostali przez noc tylko najstarsi i ci co mieszkali daleko po wierchach albo poza Jasienowem, razem niespełna dziesiątek. Tym czujniejsza cisza czyhała po samotnych kątach. Chciwie obejmowała każdy szept, każdy szelest. Przygarnięte gościnnie i wyczesane szepty, coraz lżejsze, wzlatywały z kątów jak ćmy ku światłu, w górę ku przestronnym strychom i głębiom spiętrzonych dachów, aż spoczęły u szczytu pod gołębnikiem w starej komorze szeptów.
Grażda pochłodniała od razu jak stara głowa, co oddala umiejętnie natrętne hałasy i duma. W tym jaskiniowym spokoju dziedzic przypomniał sobie o postępie. Niezwłocznie, nawet pośpiesznie kończył wieczorną rozmowę. Pan Jakobènc słuchał nieporuszony.
— Zmiana, przemiana, postęp i doskonałość — mówił dziedzic — zależy przede wszystkim od nas samych, lecz nowsza nauka daje podstawę obiektywną i ważkie wskazówki. Słyszał pan dobrodziej o Darwinie?
Pan Jakobènc wycedził niedbale:
— Ten co od małp? Doskonałość z małp?
Dziedzic uśmiechnął się i ożywił:
— Ależ nie tylko z małp, całe życie zmienia się i w rezultacie doskonali się nieustannie. Jeśli możliwe, że drogą długiego rozwoju powstał człowiek chociażby z małp, to —
Pan Jakobènc przerwał:
— Po co mi małpy, ja sam dobra małpa.
Dziedzic nie tracił cierpliwości:
— Istotnie, w człowieku jest może jeszcze to i owo zwierzęce, ale za to w zwierzętach —
Pan Jakobènc prysnął cicho:
— To i owo? Gdybyż przynajmniej małpy niesfałszowane!
Dziedzic naprowadzał przekonywująco: