telniej, ten-tego, humanistycznie i humanitarnie, klasycznie a romantycznie i pozytywnie też, a po rycersku gościnnie sypane dla wszystkich, jak hetmańskiemu wnuczątku przystoi, choć niby to zrzędzę, że pan troszkę książkowy. To sobie zakarbujcie, proszę, światu ogłoście, wybębnijcie, odtrąbcie, rozdzwońcie w Kutach, w Debreczynie, w Istambule, w Wiedniu, w Lipsku, w Lyonie i w Valence: „Jakobènc twardy, a do nas dopłacił ciężkie pieniądze, to znaczy czas!“ Nie ma wstydu, niech wydziwiają, żem rozrzutny, niech gęby rozdziawiają, taj już!
Z twarzy pana Jakobènca spadły straże i warty, usta rozchyliły się, oczy rozszerzyły się bezwładnie, jak na obrazach świętych ormiańskich. Wzdychali, wzdychali, wzdychali, z nimi wzdychały kąty i dachy coraz szerzej, coraz ciszej. W milczeniu wyglądali jeszcze Foki i właśnie wracał po odprowadzeniu gości.
Wyszli niezwłocznie na podwórze grażdowe. Wiatr rozbijał chmury, księżyc przezierał, było jasno. Lecz Tanasij zaledwie zawarł za sobą gderliwe drzwi grażdy, otworzył je ponownie z trudem i wszedł do sieni. Szeptał wyraźnie: „Dziękuję wam, bądźcie z nami jak my z wami, i trwajcie, myrom.“ Gdy wrócił, dziedzic oglądał go, pytając wzrokiem. Tanasij wyjaśniał:
— Pożegnać się trzeba ze starą chatą, bo kto wie.
Dziedzic uśmiechnął się:
— Ale tam więcej luda jakiegoś, bo mówiliście: wy.
— Mój panie — odparł Tanasij — są tacy co nawet do Hospoda mówią „ty“, tak jakby z Nim świnie paśli. Ja — nie. Naprzeciw tej chaty jestem młoda drzewina, co chowa się pod starym lasem. Tutaj mógłbym jeszcze trwać.
Na drugim podwórzu spotkali księdza wikarego. Kierowali się wszyscy ku trzeciej, najobszerniejszej chacie, skąd nieustanny gwar dochodził. Tanasij zakłopotał się:
— Słychać muzykę czy nie? Bo jeśli Poperecznyk odprawia całonocne nabożeństwo, to nie dla uszu księdza.
— Jakież nabożeństwo? — spytał ksiądz.
— Śpiewanki bardzo tłuste. O księżach też. Potrafi sypać od nocy do rana.
Duwyd mruczał ponuro: