ich zna jak ja, ale na króla nic nie dam powiedzieć. Król nazywał się polski, a był ludzki. Cieszył się, że jego swobodni pracowici ludzie królami są także, a nie poddanymi. I gdyby pan cesarz coś miarkował, toby zaraz posłuchał pana watażka Dmytra z rodu Ponepaleków. Byłby tak samo po królewsku rządził nami, nie przez hyclów, ani przez posiepaków, tylko jak sam Bóg, co nie mąci ludźmi na podobieństwo czorta, tylko prosić się daje na to, aby go mądrze słuchali.
I ci królewscy ludzie, mąż i żona, skoro tylko ksiądz ukoronował ich w cerkwi, w białych królewskich guglach, na koniach, na wesele do rodu panny młodej poskakali i tam odtańczyli, odegrali i odśpiewali wesele, aby była pamięć. Wesela nikt nie nakazuje żadnymi patentami, to początek życia, pan Bóg podarował je nam w swojej łasce. Toteż zaraz potem wiedzieli co począć. Jarami, przesmykami jelenimi i sarnimi wraz z chudobą, którą obdarował ich ród i gromada żabiowska, wcisnęli się w puszczę królewską. Potem przesiekiem przedarli się prościutko przed siebie w góry i ponad Żmyjenskim gdzieś na chitarach Hołów, w zacisznym kącie basztowej puszczy, wysoko nad potokami, a blisko źródeł osiedli. Tam gdzie widać tylko do nieba i daleko na leśne morze, i wyżej na połonińskie fale. Na tym samym miejscu, gdzie kłody zrębali i ociosali, gdzie las wypalili i wykarczowali, jak młode ptaki osnowali gniazdo. Aby założyć ród jak należy i podług tych kłód basztowych, które zrąbali, zamierzyli chatę ogromną. Niech trwa, niechaj mieści wnuki, prawnuki i praszczęta!
Zamierzyć to śmiało, to ładnie, zrąbać kłody to już trudniej, a wybudować do końca, to kosztuje. A młody mąż, jak się rozpędził, tak wystawił taką chatę. Piły nie miał, któż wtedy na oczy widział piłę?! Toporem, bałtą, obuchem, doubnią i dłutem majstrował. Dachy przytwierdził kołkami cisowymi, jak u mnie dotąd, smerekowymi grażdami swój festunek zabezpieczył, w grażdy pod dachy wsunął stajnie, komory, schowki. Potem drzewo do drzewa umiejętnie dobrał, kiedrę do jodły, cis do jaworu, jesion do buka, chatę spoił i wyścielił łodwami, obwiódł ganeczkiem, co wspina się w dach świecznikami i palcami. Urządził do cotu, — do stołów, do ław, do łóżek, do półek, do kołyski, do konew, do berbenic, do koryt, do pucharów, do obrazów rzeźbionych, do zamków mocnych jak kanony, do ostatniego kołka, do najmniejszej kluczki! Idźcie, oglądajcie i dzisiaj! Z jakichże kłód, co żywiczne do teraz? Których wielikanów plecy je przydźwigały? Ilu ich było? Któreż
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/335
Ta strona została skorygowana.