z chudobą i ze zwierzyną się dzieje. Jeszcze na czworakach, a chwytał się matczynej zapaski i lazł do krów, a jeszcze więcej do owiec. Od pętaka najmniejszego mocny w nogach, krzepki w rękach, pomagał matce, sprawnie a sam z siebie zgadywał w lot, bo nie nakazywała mu nigdy. Nigdy nikt nie stał nad jego głową z rozkazem. Królewskie dziecko, samo także nikomu nie rozkazywało, tylko dawało zgadywać. U matki było już sporo owiec. Chłopiec od małego sypiał między nimi obtulony owcami jak poduszkami. Czy między własnymi owcami, czy w obcej dziedzinie między cudzymi, gdzie jakie maleństwo smutne, niemocne albo chore, zaraz w nim zasyczy coś jak węgiel. Nikomu innemu to się nie przyśni, a dla niego to zaraz piekąca jawa. Owiec nie popędzał patykiem, ani nie pokrzykiwał na nie. Nawet nie świstał. Szły za nim same, szukały go w gąszczach. Czasem sarny pasły się razem z chudobą pod lasem, jak i teraz bywa. Żadnej nie gonił, żadnej nie dotknął, do żadnej nie przybliżył się. Oczyma dotykał, i coś tam oczy jego i oczy saren błyskały między sobą, tak jak cziuhy — znaki ogniowe błyskają z góry na górę. Leśna zwierzyna zbliżała się sama do jego rąk. Wiedziała, że dla siebie nic nie chce, a dla niej zawsze otwarty, gotowy. I ona była dla niego gotowa. Zagadki z trawy syczały mu: „Pst, stój!“, szeptały: „Szymbałe, szymbałe, pst, pst.“ — „Mamo“, pytał chłopiec, „co tak syczy i szepce?“ Matka uspokajała: „Opowiem ci kiedyś na rachmańskie święto.“ Przecie dzieciak to był jeszcze, a towarzyszy zabaw nie miał wcale. Raz gdy zobaczył, jak młode zabawne kózki wydreptały z zagrody hurmą na pastwisko, zapytał je dla zabawy: „A może byście dreptały po ludzku?“ I dreptały przed nim na dwóch łapkach wesoło, aż powiedział: „dość“. Odkrył coś jakby skarb na dnie potoku, zadumał się. Korciło go jeszcze posłać kózki daleko do wsi, do cerkwi, aby w dzwony zadzwoniły na wielkie dziwo. Naszeptać im, aby weszły do cerkwi na służbę Bożą i poklękały. Ale nie, wstrząsnął się, na żadną próbę ani przemianę żadną nie ważył się. Z tego wszystkiego bawił się, jak dziecko ludzkie z kozimi dziećmi. Tańczył z nimi, raz na czworakach po koziemu hasał psotnie, a one wokół niego obracały się i wirowały, to znów podnosił się na nogi, a koźlęta także na dwóch łapkach skakały wokół niego.
Ale w osiedlu puszczowym pracy chmara i praca wszelaka ciągle wisi nad głowami jak chmura gradowa. Mówią u nas, że w chmurach gradowych harcują dusze czarowników, co
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/338
Ta strona została skorygowana.