w niewoli u gromowego cesarza — niech sczeźnie — za karę dźwigają na plecach wory z lodem, aby zrzucać na głowy ludzkie, ranić ludzi i chudobę, a łany i ogrody niszczyć. Męczą się te dusze i dlatego jęczą z chmur. W puszczy dzień w dzień gazdowie dźwigają brzemiona jeszcze cięższe, ale karmią się zdrowo, są zdrowi i weseli i nie jęczą, bo to nie pusta praca z niewoli, tylko z ochoty i potrzebna dla ludzi i chudoby. Przecie zawzięta ochota czasem bardzo zmarnuje i wyssie nawet więcej niejednego niż niewola. Matka sama, a rychło i chłopiec choć mały, też nadsadzali się nad siły. Rozszerzali przesieki i palenieki, rozbudowali chatę i stajnię, postawili nowe kołesznie i szałasy. Chudoby przysporzyli, założyli ogrody z jarzyną, z lnem i konopiem. Wiosną strzygli owce, kopali ogrody i siali, latem podkopywali, jesienią zbierali, suszyli len i konopie. Jesienią, a zimą jeszcze więcej, matka wieczorami, nieraz nocami przędła, tkała i szyła. Napełniała komory i izby liżnykami, płótnem, ubraniem. Spieszyła się coraz bardziej, dnia jej było zawsze za mało, a nieraz i doby były za krótkie.
Ale Bóg łaskaw, za to że pracowici gazdowie nie czyhają na ludzi ani na chudobę i nie żyją lekko jak czarownicy. Hospod nie poszle ich na pańszczyznę do worów z lodem w chmurach, tylko chmury ich będą nosić same i skrzydła chmurowe. I dla takich, aby się całkiem nie zmarnowali na ziemi, Hospod ustanowił święta. Dlatego świąt jest mniej więcej tyle, co dni dla pracy. W te dni nie wolno pracować, ale i leniuchować nie przystoi, tylko dokładnie świętować, każde święto inaczej.
Do cerkwi matka i chłopiec bardzo daleką mieli drogę i nie łatwą, bo na ich własny płaj w przesieku wciąż z puszczy sypały się szyszki do światła jak ptaki do ziarna. Co roku płaj zasiewał się bujnie smereczkami, jodełkami. Także gałęzie oderwane i suche ciskał wiatr na przesiek, na płaj. Gdyby go wciąż nie przerzedzać i nie czyścić, rychło gęstwina stanęłaby jak mur. Dlatego w ciągu całego roku tylko dwa razy chadzali do cerkwi, na Zmartwychwstanie Pańskie i na chram letni na Bohorodycię, to jest na Uśpienie. Wychodzili o świcie, wracali przed samą nocą i to pośpiesznie. Potem jeszcze do północy obchodzili chudobę. Gdy raz wracali do chaty na Zmartwychwstanie po służbie Bożej i po kazaniu, chłopak zapytał:
— Mamo, ależ tamci bili Go, krwawili, nawet szmatki zdarli, za co?
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/339
Ta strona została skorygowana.