Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/340

Ta strona została skorygowana.

Matka tłumaczyła:
— Uderzyli tak samo, jak sęp z lotu na naszego baranka Babaszka, kiedy był jagnięciem, pamiętasz? A my odpędziliśmy.
— Dlaczegóż uderzyli? — pytał chłopiec.
— Sępy chcą pić krew, coś białego zoczą i zaraz! Wiesz jaką dziurę miał Babaszko na szyi, ledwie go wskrzesiliśmy.
— Ale Jezus był duży, czemu sam nie uciekł?
— Żałował ich, pić chcą, niech piją — tłumaczyła matka.
— Nikt nie odpędził?
Matka uspokajała:
— Powiem ci kiedyś na rachmański Wielki Dzień.
Chłopiec pytał jeszcze:
— Babaszko miał jedną tylko dziurę w szyi, a Tamten cały podziurawiony, z tego martwy, jakżeż wskrzesł?
— I to ci powiem na rachmańskie święto.
I już o święcie więcej nie mówili, tylko o cielętach, o jagniętach, o kurach, o strzyżeniu wełny i o wiosnowaniu.
Po nabożeństwie i chramie na Uśpienie mówił chłopiec:
— Mamo, Jej już nie ma, umarła.
Matka, uspokajała:
— Nie umarła, usnęła, a we śnie do nieba Ją uniósł.
— Kto uniósł?
— Synek Jej.
— Taki mocny — Gdzie oni teraz?
— U Hospoda, w chatach niebiesnych.
— Jak dojść do nich?
— Tamtędy wciąż na wschód, ku słońcu.
— Ród ich gdzie został?
— Nie ma rodu, Jezus nie miał żony ani dzieci.
— A czemu?
— Powiem ci to kiedyś na rachmańskie święto.
I już potem spieszyli się, bo nazajutrz trzeba wykopać ogrodowiznę, a jesień nad karkiem. Zresztą przed świętami myli chatę, stoły i ławy, potem czekali na gości, ale ze wsi rzadko kto zachodził, tylko raz na rok kolędnicy przychodzili ze wsi hurmą zaśnieżeni, zmarzli. Dniowali i nocowali, pląsali i śpiewali. Obszerna chata każdym kątem łapała uciechę, dowiadywała się po co gazda ą taką wystawił. Zanim jeszcze przyszli kolędnicy, matka i chłopiec, choćby jaki mróz czy zawieja, otwierali drzwi na oścież. Sypali cicho mak po kątach, i zaraz dusze zmarłych zewsząd sypały się do chaty. Jeden kąt chaty