nackie, usta jak u dzieci, uszy jak listki leśne, oczy — wody milczące a czyhające. A chłopiec jeszcze ściślej wtedy do fłojery swojej się przyssał. Wieczorami, nocami całymi dawała znać o sobie fłojera. Chłodne noce rozpalały się. Dziewczyny wychylały się z chat cichutko. Na tej górze, na tamtej, na trzeciej. Ani jedne drzwi nie skrzypnęły. Słuchały z daleka. Jak słowik w łęgach nad Prutem wabiła fłojera: ja tu, nie kto inny, to ja. Dziewczyny szukały czy nie goreją węglowe oczy znad fłojery. Ciągnęło je jak do przepaści. Było całkiem czarno w leśnym świecie. Przez lasy, przez zarośla, przez jary szły słuchać bliżej. Fłojera rosła, zagarniała. Ale nie po słowiczemu nęciła do gniazda. Jak puszczyk zraniony ciągnęła, straszyła: ojojoj. Wyrywała z chat w noc w połoniny, bez powrotu, w zatratę. Dziewczyna choć śmiała, a przecie nie koń, co brzegiem przepaści idąc ani mrugnie. Wstrząsały się dziewczyny, zatykały uszy, zmykały do chat, zatrzaskiwały drzwi, aż po lasach trzaskało, psy rozszczekały się po górach, i po rzece poszło. Pozostał sam z fłojerą. Słuchały go tylko ptaki co mniejsze, odpowiadały mu drozdy i kosy. Jeszcze mniej zaglądał za dziewczynami niż one za nim. Dokonało się, rodu nie założył. Z bezdolnego płaju, choć nie ubity wcale i nie wykuty ani sklepiony pod ziemią, nie wyskoczysz, ani nikt nań nie wskoczy, choćby do ciebie ręce wyciągał. Tak jakby śnieżyczka wirowała w wietrze. Doganiaj ją, spotykaj się z nią, obejmuj ją, ród z nią zakładaj. Matka wiedziała, serce jej ściskało się.
Tylko ogony chudoby ciągnęły się za nim. Znali go już z tego wsiowi ludzie, że dla chudoby nie ma ponad niego, nawet pomiędzy starymi pasterzami. Nawet pomiędzy takimi watahami, co wcale nie z pieszych, przeciwnie, co furkotali mocnymi słowami z osiemdziesięciu języków wykradzionymi, co na oklep latali na przemówkach i na zaklęciach. Czy on sam znał jakie słowa, języki? Tego nikt nie wiedział, chłopiec milczał albo grał. Myślę sobie, że chyba nie znał, tylko same z siebie wylatywały mu bez słów spod serca prądy, szarpały za serce, ciągnęły przed siebie w połoniny, w chmury, bo tylko matka trzymała go w chacie. Chodził zawsze w białej płóciance, w serdaku nie czerwonym i nie czarnym, tylko białym. Prosty, wysoki, kościsty, a coraz mocniejszy, lnianowłosy, blady. Zwali go ten Biały.
Tanasij oglądnął się chyżo, pospieszył się, mówił nieco za prędko:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/345
Ta strona została skorygowana.