rzy już buszują jak wilki, że pokazali się na Berezowach, jednych ludzi pozabijali, innych pokaleczyli i pędzą przed siebie. Że dalej pchają się ku górom, już ich kuczmy baranie pokazują się na przełęczach, już luźne tatarskie konie doganiają ludzi. — Uciekinierzy zakrzykują jeden drugiego, jedno tylko krzyczą zgodnie: „Uciekajmy!“
Zaledwie chłopiec dosłuchał, przypływa nowa ława ludzi, krzyczą, że czarne powietrze już dogoniło Tatarów, że ich także zaczyna wykręcać i już padają. Uciekinierzy nie odpowiadają jeden drugiemu, nie czekają na odpowiedź, uciekają w popłochu. Raz w raz zostawiają białemu chłopcu trzody, te co im samym niepotrzebne: jałówki, cielęta, także byki, woły i barany, konie co słabsze, krowy co starsze, najwięcej jagniąt, aby się nie rozsypywały po lasach. Uciekając przyglądają się Białemu przez szpary chust. Mruczą sobie i warczą: „Cóż za wielikan! A jakiż on blady! I jakie oczy! On to chyba ściągnął nas wszystkich w zasadzkę, aby zagarnąć chudobę? A może on ściągnął czarne powietrze? A może w zmowie z tamtym czarnym? Uciekajmy!“ Płachta za płachtą zakrywa się szczelnie, łopocą płachty, pod płachtami łopocą jęki i przekleństwa. Biały chłopiec słuchał. Cudował się, że tyle luda na świecie. Słuchał, szukał, macał naokoło, co kogo boli, ale płachty zasłoniły mu oczy, przekleństwa odbijały drągami, tak jakby kto roztłukł macki ślimacze. Odbiły go. Czarna płachta spadła i jemu na głowę, na serce. Oglądał się znów: gdzież Bóg się podział? Powietrza czarnego ani popłochu czarnego nie boi się, ani mu to w głowie. Słucha stękania chudoby, słyszy, jak ogień pełkoce w pyskach i w brzuchach zwierząt, jak pragnienie pali, jak głód wykręca. A najwięcej przerażenie, aż oczy zwierzęce wyłażą. Trzody kotłują wokół niego, już pięć tysięcy owiec, już dziesięć tysięcy owiec. Żywa powódź szumi, grzmi, rośnie, jak gdyby powódź z dołów przelała się przez wierchy. Chudoba zmieszana czuje się nieswojo, obco, nieprzywykłe jedne do drugich tłoczą się bezładnie, czasem biją się, gryzą i ranią. Najwięcej boją się, skarżą się cicho, potem miękną całkiem, milkną, dygocą. Ale przecie nie przeklinają jak ludzie. Już i w nim syczy, co w nich syczy, pali jego, co i je pali, buszuje w nim każda boląca iskra. Boli czy nie boli, piecze czy nie piecze, a widzi, że musi zdusić w sobie każdy węgielek, bo ma dbać o tysiące. Przejdzie tędy i owędy, i już spokojniejsze trzody, już gotowe dla niego, szyje doń wyciągają. Owce najbardziej, jakby im się szyje wydłużyły, oczyma go szukają, jakby do-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/362
Ta strona została skorygowana.