tykały. Czeredy psów z początku charkały na siebie, gryzły się, wyły jak stada wilków, grały jak sfory myśliwskie, ale niech przejdzie tylko watah, psy zacichną, skomlą, tulą się do niego. Czekają na znak. Jednak on wcale nie zagania chudoby psami, sam idzie przodem, i wszystko ciągnie za nim jak spętane.
Tanasij przerwał, oglądnął się ostrożnie, ciągnął dalej głosem ściszonym jakby poufnie:
— To trzeba zrozumieć. Kiedy byłem w gorączce, jak wam dziś opowiadałem, męczył mnie i ranił bek cielęcia czy owcy, ryk krowy, każde rypnięcie drzwi także. Cóż to za nieład? po co to wszystko, po co one tak się męczą? Nawet drzwi jęczą, pewnie chorują jak ja. Kiedy wyzdrowiałem, przypomniałem sobie, znów pojąłem, że to wszystko razem mnie trzyma, mnie potrzebne, a jedno drugiemu także. Bo to wszystko co skrzypi i jęczy, to razem moje i ich życie, jedno gospodarstwo. Biały watah choć młody, od razu wiedział, że to jego życie, jego chleb, jego świat. I ich. Oczyma je trzymał. Chudoba od razu to poznała.
Kieruje się ku wysokim pastwiskom, ku Czarnohorom, potem na próbę na zachód słońca, ku Swidowcom, ale potem znów na wschód, wciąż ku słońcu, naprzeciw słońca. Trawy tak wysokie, że tylko głowy chudoby wynurzą się czasem i znów chowają, ledwo ogony czasem powieją nad trawami. A wciąż jeszcze dołączają się do niego porzucone i zbłąkane bydlęta, które zbiegły z dołów przed wojną, przed śmiercią, przed strachem.
Kiedy tak spał ze swoimi stadami tam wysoko w trawach zaryty jak w lesie, przed świtem usłyszał ze snu dzwonek niegłośny ale mocny: „tak-tak-tak.“ A wokół dzwonka drżały jak rzęśne rosy, cichutkie dzwoneczki: „tak-tak-tak, tak-tak-tak.“ Przeciera oczy młody watah. Nad głową jego sterczy z traw jakby chaty ostry dach, wiechą ustrojony na Zielone Świątki. Z kiedrowej watry wieje gęsty dym? Czy kiedry starej gałąź siwa? Nie! To głowa końska z grzywą ogromną. Sterczy stromy grzebień, gorąco wieje grzywa płomieniem niebieskawym. I szumi grzywa, szumi chwost. Ale na szyi i na zadzie przeciw wiatrowi sterczy włos w orlich czubach: Orlonos! ogier siny, z grzywaczy ptakorodny, ptakoimienny koń! Koń wielikański, rycerski czy hetmański? Pewnie królewski! Taki co nigdy na ziemię nie upadł, bo od źrebięcia noszony na rękach, by lotek nie skruszył, piór nie wyronił. Takiego jeszcze nie widział mło-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/363
Ta strona została skorygowana.