dy watah, nikt u nas nie widział ni przedtem ni potem. Lecz watah od pierwszego dostrzegł: dwie pary skrzydeł przeźroczystych, spore u szyi, niewielkie u pęcin. To dojrzy tylko oko nie zabielmione grzechem, póki otwarte serce. Oczy konia łaskawe, ciepłe. Popatrzyli jeden na drugiego: „Bez ciebie nie ma mnie, beze mnie nie ma ciebie.“ Zaledwie skoczył na konia watah, odleciał odeń smutek, wiatr zdarł mu z głowy płachtę czarną. Uniósł go koń od zgryzoty, od przekleństw. Grzbiet konia czarno-biały, rozłożysty, jak siodło skalne pod śniegiem. Gdy zagrzmi z piersi skalnej, grzmi jak chmurowy koń; gdy zdębi się do skoku — to śmierć podniosła młoty dwa; gdy skoczy — dudni kopytami, tłoczy jak skała żywa; gdy stąpa jak w procesji — struniaste nogi tańczą. Gdy frunie, szurnie odeń wiatr, rwie jakby orzeł porwał z lotu. Z rodu-lotu koń-ptak, z machu smok, z ruchu duch. Każdy kraj, każdy król czyha nań, czeka nań wielki los — tam gdzie wbiegł ptak-żar, koń-wiatr. Dzwonek głosi: „tak-tak-tak.“ Dzwoneczki szepcą: „tak-tak-tak, tak-tak-tak.“
Idą przed siebie. Jak w starowieki pasza niezmierzona, nie tędy to tędy, ani granic, ni miedzy, ni zagrodzeń, ni jednego palika, ani jednej hużwy splecionej dla płotu. Nie jedna chata, nie jedno łóżko, nie jedna stajnia, a tysiące. Podłogi zielone, stoły zielone, łóżka zielone, za powałę niebo, za swołok chmury. Połonina czyjaż? Moja czy twoja? Boga czy wiatru? Krów czy owiec? Gdzie zaczyna się, a gdzie kończy? Jedyna granica to śmierć, to skały po bokach, krawędzie, przepaście. Za to przed siebie przestwór trawiasty rozpędził się aż pod słońce. Idą wciąż przed siebie, w pustkę, jak morze bez granicy faluje trawa, trawa. Przecie nie pole to, nie podole, czasem gładziutki wierch, częściej skok i uskok. Raz spiętrzy się ku niebu połonina, gdzież wierch sczezł? Zadzieraj głowę w chmury. Raz machnie w dół, dokądże spada? Strach! Nie bój się nic, wszędzie trawa, trawa. Czasem mgły buchną, zaleją przepaście, odgrodzą wierchy ostrów od ostrowia, już zatopiona ziemia. Kłęby u nóg, a głowy w słońcu. Wędrują samym niebem, niebieski dzwon zagarnia, w nim małe serca dzwonią. Człowiek, Grzywacz, trzody wiszą na nadobłocznym płaju. — Strach! Nie bójcie się, wciąż pod nogami trawa, trawa, dla bosych milsza niż obuwie, dla kopyt słodsza niż podkowy. I nikt powrozem nie pęta koniom nóg, nie opląta bykom rogów, nie dziurawi nozdrzy. Trawa pęta, trawa trzyma, trawa wiedzie. W płaj czy bez płaju, w gruń, w stoki, w stromizny, wciąż trawą, trawą, trawą
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/364
Ta strona została skorygowana.