Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/365

Ta strona została skorygowana.

tysiączne trzody się toczą, grzmią rzeką-Dunajem, dwoma Dunajami. Tysiące nóg drepcze, tysiące pysków wyciąga się za watahem, tysiące oczu go się trzyma. Wszystko stąpa, chrupie, chłepce, dyszy, pobekuje, poci się, para wstaje z trzód jak mgła. Od stąpania, od głosów grom niesie się górami, straszy z daleka. Jednak oczy chudoby świecą wesoło, zdrowo.
Na każdym postoju watah nadoi mleka, nawarzy serów, budzów, bryndzy, naskłada tego niby białych głazów i jest komu dźwigać i bez trudu. A tam u wschodu słońca będzie można tym nakarmić cały Carogród czy inne miasto wielkie. A kiedy w wędrówce, poddoi zaledwie kilka krów i owiec dla siebie, dla psów, dla źrebiąt, zaś innym krowom i owcom, kiedy wymiona zanadto przeciążone, cyrknie tylko nieco mleka z wymion, aby nie puchły, a dalej niechaj mleko samo ciurka. Płaje ściekają mlekiem, trzody chlupią po mleku, w strugach i potokach woda biała, ścieka do Cisy. Biała Cisa jeszcze bielsza, już i Czarna pobielała. Bogactwo traw, bogactwo wód, bogactwo mleka, bez rachunku.
Dar Boży nie da się wyczerpać konewką ni berbenicą, nie zmieści się do beczek, nie da się zliczyć na grosze. Najmniejsza potoczyna może napoić stada, nie wyczerpie się choćbyś bieg cały po obu brzegach obstawił chudobą pijącą. Woda ze skał płynie bez rachunku dla nikogo i dla każdego, nie od święta tylko ugaszczają nas źródła, u nich ciągłe święto, darowanie bez przerwy. Tymczasem co robi człowiek chatowy, wiejski czy miejski? To skąpiec najzawistniejszy, wciąż chapie, ukrywa, potem po cichu liczy, numeruje, aby do komory zamknąć, zaryglować — to jego tylko! I za to wszystko, co nachapał, niewdzięczny gorzej od gada. A koniec końców za to wszystko świat boży droczy się ze skąpcem, śmieje się z niego. Co naliczy jeden, rozpada mu się na dwa, co naliczy tysiąc, rozpada się na sto tysięcy. No i cieszy się skąpiec, zaciera ręce, że bogacz, ma wszystko dokładnie zakarbowane, całych sto tysięcy. A tu jednej nocy trzask! Stopi się wszystko niby lód, znów tylko jeden. Przeto wywala język skąpiec, znów dogania świat, chce go przegonić, przetrwać, przebyć, przeżyć. I cóż mu się za to należy? Śmiech! Hospod gdy widzi zagrody i komory, gdy ogląda moje i twoje, śmieje się cichutko. I biały watah dosłyszał ten śmiech, zrozumiał, że Bogu nie można się odwdzięczyć i trzeba być wdzięcznym bez ustanku. Codziennie modlił się do słońca, dziękował słońcu, dziękował trawom, połoninom i wodom. Był im wdzięczny, dlatego wciąż wędrował.