Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/366

Ta strona została skorygowana.

Nie pobył długo na jednym miejscu, nie dał traw wypaść, zadeptać ani zagnoić. Śpieszył dalej.
Gdy nie ma chmur, wędrują czasem nocą. Kto pobył w połoninach wie, że noc wcale nie ciemna, znęci najpłochsze światła, co kryją się za dnia. Nie tylko gwiazdy rozsypią jak siew, a dla nich najstarszy staruch nie nażyłby się, nie zmęczyłby się setkami lat, choćby miał dźwigać na plecach brzemię za brzemieniem na sam wierch, byleby z każdą zorniczką raz przywitać się, raz zapytać: „jakażeś ty?!“ Krom gwiazd jaśnieją jeszcze nocą, od nieba, nie od ziemi, zorze i łuny od zachodu, czasem od wschodu znaki wielkie. Któż nie widział nocnych motyli, gdy wlecą do światła. Dla jakichże oczu nocnych ich rysunki, wzory i kraski? Szukają jedne drugich, nęcą się, im noc ciemniejsza, tym majsterniejsze wzory dla nęcenia.
Watah na koniu między gwiazdami a ziemią, gwiazdy sypią się za księżycem, trzody za watahem. Nie tylko widać w nocy czego nie widać za dnia, także słychać to co śpi we dnie. Watah słucha: dudnią podziemne wody, grają odległe rzeki, dzwonią potoki, syczą strugi. Ze skał szeleszczą krople, zawodzą coraz głośniej: „ho-ho czekaj! to ty? tutaj ja, ja!“ „Któreż ja?“ Woda zachichocze, gubi się ja od ty, jak zawsze.
Za to gdy gęste mgły obłożą szczelnie wierch, chudoba kładzie się na ziemię. Watah znak daje fłojerą z mgieł, chudoba trzyma się fłojery, śpi spokojnie. Watah zna prądy, rozumie wiatry, nie zlęknie się porywu ni burzy, a nie da się podejść ciszy. Wie dobrze, że gdy wiatr zachodni dmie, choćby nie wiem jak łapał i ciągnął do przepaści, można iść dalej, dopóki trawy tańczą i wyrywają się wiatrowi. Dopiero, gdy położą się i dygocą w drgawkach, tejże chwili trzeba schronić się z wierchów w zakąty, w szczeliny, w jaskinie. Także wschodni wiatr, choćby jak przewracał, dobry dopóki nie za ciepły. Dopiero gdy gorącem dmuchnie, uciekaj, nie czekaj, aż nocą wślizgną się chmury od stepów i nagle się oberwą, a ulewa pęknie i powódź zmiecie wszystkie połoniny, nawet glinę naniesioną wiatrem. Grzywacz wciąż węszy, orlim nosem zahacza dal, także rżeniem odległym, a jego rodzina, z chmur konie gromowe odpowiadają mu rżeniem. I zaraz watah poznaje, czy bokiem idą burze i ulewy, czy prosto na niego. Gdy nagła potrzeba, watah potrafi zagrać na fłojerze tak żałośnie i trwożnie, że chudoba zemknie pośpiesznie i w większym porządku niż gdyby ją gnało sto pastuchów i sfory psów. Gdy watah zdrzemnie się na koniu, Grzywacz sam prowadzi stada i pilnuje.