„Pozwólcie, Słoneczko święte, waszej żywocinie, aby zdrowymi iskrami wracała do was, a nie dajcie, Słoneczko święte, aby smutna i ścięta z lodowym sercem na księżyc zapadła.“
Grzywacz rżał cicho, inna chudoba: byki, woły, konie, krowy, owce, kozy i psy milczały. Wówczas watah przypomniał sobie, co odkrył niegdyś będąc chłopcem, wtedy kiedy naszeptał kózkom, by dreptały przed nim na dwóch łapkach. Naszeptał wtedy chudobie wkoło: „Do słońca! Tam czekają.“ I zaraz Grzywacz zdębił się, grzywa i chwost zaszumiały, dzwonek zadźwięczał, dzwoneczki zacorkotały: tak-tak-tak. Cała chudoba jak jedno zerwała się, zaryczała i wyciągnęła pyski ku słońcu. Trzody wyleczone z chorób i z lęku, napasione, odświeżone i naognione śpieszą się i gorączkują. Mówić nie umieją, a przecie w tęsknym ryku to jedno słychać: „Czekają“. Wieją trawy, wieją grzywy i ogony, a one pędzą cały dzień ku słońcu, watah na Grzywaczu na przedzie, tuż za nim ciężki byk Adam. Znów nocują pod gwiazdami, powietrze wieje coraz lżejsze, coraz przejrzystsze. Matczyny równy oddech: „Rachmanowie blisko.“ Rankiem znów pokazał słońce wschodzące i znów z rykiem tęsknym pędzą trzody. Gdyby ze słonego stepu zobaczyły zieloną połoninę, gdyby z bezwodnej suszy zawęszyły i zasłyszały źródła górskie, gdyby krowy-matki zasłyszały z daleka bek odłączonych cieląt, nie gorączkowałyby się tak, jak opętane tym szeptaniem: „Czekają, czekają.“ Przekleństwa przepędziły niedawno Hospoda z połonin, ani słychu ani dychu, a tu patrzcie: zaledwie pobył watah miesiąc i drugi sam z chudobą, Hospod posyła przyjaciół swoich, znów jest wieść od Niego.
Zaledwie pobył miesiąc-dwa z chudobą watah, a nie spogląda już za siebie, jak gdyby nie był rodem ze wsi, jak gdyby nigdy nie było inaczej. Matka nie do wsi go ciągnie, nie pod wierch Skoruszny, gdzie umarła, tylko tamtędy ku słońcu. Czyżby był bez pamięci? Co trzeba zrobić pamięta i zrobi dobrze, a tego co było, nie wspomina. Nie wstecz pamięta, tylko naprzód. Jak kula co nie wstecz bije lecz przed siebie, jak woda co nie ogląda się ku źródłu, tylko do morza śpieszy, choć go nigdy nie widziała. Oczy Rachmanów przyciągają go tamtędy, gdzie wszystko przezroczyste, bo tam wyciągną z żywociny to co ukryte, co najlepsze. Tam nieustannie jest tak jak u nas w to największe święto, kiedy człowiek, koń czy pies w najcięższej próbie pokaże się najlepszy, głowę położy chętnie, aby ratować. I w to święto rachmańskie także,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/370
Ta strona została skorygowana.