— Śpieszę narodzić się na nowo — tam.
Turcy dziwują się, oglądają uważnie: żadnej zbroi tylko pas, żadnej broni, tylko buława z korzenia i topory niezgrabne jak u pastucha, jak u rębacza. Chyba to jakaś zasadzka? Wyciągają piki przed siebie, celują strzelby, podchodzą bliżej. Koń zarżał cicho, zagrzebał kopytem, sypnął kurzawą. Watah głaska go po uszach, uspokaja. Turcy cofnęli się, lecz pytają dalej:
— Gdzież wasza broń królewska? Piki, muszkiety, moździerze, kanony? Gdzież wasi hetmani, panowie, wasze wojska, straże królewskie?
Watah pokazał na fłojerę: „To moja broń.“ Pokazał na stada: „To moja straż“.
Turcy zobaczyli, że jakiś niespełna rozumu, opuścili piki i strzelby, ośmielili się, nie do konia i nie do człowieka, tylko otaczają stada, aby je spędzić na dół. Byki wysunęły się na czoło chudoby, reszta chudoby nie rusza się, spoglądają jak jedno na wataha, głowa koło głowy stoją przeciw żołnierzom, oczyma mierzą, czekają, zgodnie, jak jedna wielka żywocina. Turcy zniecierpliwili się pierwsi. Gdy tureckie kije i batogi jęły świstać koło skóry zwierząt, watah widząc co grozi, zagrał we fłojerę. Urzeczona chudoba cierpliwie znosiła kije, tylko ściskała się tak gęsto, że żaden żołnierz nie mógł się wcisnąć między zwierzęta. Lecz Turcy rozwścieklili się. Holukają na wataha, aby przestał grać, potem by sam spędził trzody. A gdy to nie pomogło, jedni zaczynają ciskać nań dzidy, a drudzy posuwają się doń z długimi batogami. Wówczas zdębił się Grzywacz, jak pstrąg przez wodospad skoczył ku Turkom, a watahowi wyleciała fłojera z ręki. Gra urwała się. Turcy rozsypali się, lecz zaczęli gęsto strzelać z łuków do wataha. Już ta i owa strzała szarpnęła mu koszulę. Wtedy chudoba rozpaliła się jakby podlana naftą. Rzuciła się na ratunek watahowi i migiem ten i ów Turek razem ze strzelbą, piką i batogiem zafurczał w powietrzu i grzmotnął o ziemię. Ziemia zadudniła, od kurzu ciemno. Byki w rozmachu wdarły się w wojsko tureckie, barany i capy za nimi, a psy z boku i z tyłu otoczyły i szarpały żołnierzy. Wojsko puściło się na dół hała-drała, jeszcze w żadnej wojnie tak nie uciekało. Lecz sporo z nich byki roztratowały, a potem rozrzuciły rogami ciała, a psy rozszarpały. Nie posłuchały już wołania wataha ani fłojery, ławą stłoczyły się na wojsko, wpakowały żołnierzy w rzekę, niektórych od razu potopiły. Jedni zdążyli wsiąść na łodzie, inni nie mając już czasu, z ucieczki prosto wskoczyli do wody,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/372
Ta strona została skorygowana.