sty, trzask gałęzi. Zbudził się, siadł na mchowym posłaniu, przecierał oczy, zaglądał w mrok nocny, słuchał. Mgły uciekały ze szczytów, a we mgłach i w ślad za mgłami w skokach i we wzlotach gnały ciche cienie, wojsko cieni rogatych. Czy to upiory? Nie. To jelenie z rogami jak świeczniki ciężkie, w lekkich skokach hurmą zsuwały się po głazach a w pełnym galopie — tak jak stado koni latem po gładkiej połoninie — przeskakiwały głębokie jary, śliskie jamy, doganiały mgły, znikały w mgłach. Za nimi dreptały suche i pękate człowieczki w grubych kożuchach. Czorty czy karzełki? Watah wlepił oczy w ciemność. Aha, to zwierzaki skalne świstające, co właśnie zebrały swoje siano jesienne. Poświstywały jeden na drugiego, ostrzegały się wzajemnie, czekały chwilę, aż drugie przyskoczą, potem lizały sobie z radości nosy, zachęcały się wzajemnie. Po dwa, po cztery ciągnęły jednego, który leżąc na plecach i sunięty niby sanie trzymał mocno tęgą wiązkę siana. Uciekały przed zimą, śpieszyły z zapasami do swych chat podziemnych. Za nimi całkiem cicho, przylegając brzuchami do ziemi i chowając ogony skradały się lisy, a dalej skakały łasiczki, rześko pomykały szczury górskie, dreptała pilnie wszelka drobna zwierzyna. Przeganiały wszystkich wilki górskie długie jak krowy, w pojedynkę, wesoło otwierając pyski, nie czyniąc nikomu krzywdy, ani nie strasząc. I w końcu staczały się miękko po głazach, same jak omszone głazy, niedźwiedzie i niedźwiadki. Matka niedźwiedzia ciężka, jak kożuch pełen głazów, tęga jak góra kożuchów, wciąż odstawała, chlastała po pysku niedźwiadki, aby się pośpieszyły.
Jakby na dany znak, jakby ostrzegła je niewidzialna fłojera, uciekały wszystkie leśne i skalne zwierzęta. Żadne nie napastowało słabszego, ni żadne ze słabszych nie bało się mocnego, śpieszyły w zgodzie nie mniejszej jak chudoba wataha, kiedy gnała za Turkami. Uciekały zaradnie, cicho, wcale nie żałośnie ani w przerażeniu, nawet wesoło a tak chyżo, że dopędzały i przepędzały mgły. Cienie oddaliły się, zapadły w ciemność. Watah wędrując całe lato wierchami a nie schodząc wcale do lasu nie wiedział wcale, że tyle zwierzyny dzikiej żyło i kryło się naokoło.
Któż ją karmił, któż nauczył, któż ostrzegł? Przed czym? Watah nasłuchiwał. Dosłyszał z bardzo daleka, spod gwiazdy północnej, zgrzytanie. Zerwał się na równe nogi, także Grzywacz wstał. Słuchali, zrozumieli. Oto siny wiatr, rodem z północy, taki co przed lutym nigdy nie pokazuje się na wier-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/374
Ta strona została skorygowana.