chach, zaciekawił się chudobą, zaśmiał się cieniutko, jękliwie, pokazał zęby, jak dwa rzędy białych pił. Zgrzytnął głośniej piłą o piłę i już był tu. Jednym zgrzytem zmroził wszystkie trawy, liście i szpilki. Do rana ława śniegu zasypała zbocza i lasy także. Wtedy to, jak już wam powiedziałem, ten raz jeden tylko, tak opowiadają, Grzywacz szepnął do wataha: Siadaj migiem, ja i przed sinym wiatrem ulecę. Watah zobaczył, jak rozpostarły się szeroko przezroczyste skrzydła u szyi końskiej, jak furkotały niecierpliwie lotki u pęcin.
Oparł się, prowadzi dalej chudobę. Idą wciąż w śniegu, na przemian to zboczami, to lasem podszczytowym. Chudoba zapada się, ślizga się po stężałym naboju śnieżnym, rani się na igłach lodowych, na ostrzach głazów zlodowaciałych. Watah rąbie to lód, to skały, to gąszcze, to wiatrołomy, już toporzyszcze jedno po drugim pękło, już topory wyszczerbione. Jedne zwierzęta toną w śniegu, inne nie mogą wyciągnąć nóg z flegi, na wpół zmarzłej lepkiej gliny. Tam gdzie jelenie przesunęły się jak w tańcu, krowy spadają ze skał, łamią kości, roztrzaskują się. Gdzie lekko przemknęły świstaki i jeszcze uniosły swe jesienne siano, tam owce zsypują się po oślizgłych ścianach, toczą się bez udzierżku jak śnieg wiosenny. Wokół wełny lepią się wełny śniegu. Im bardziej puchaty śnieg, tym sztywniejsze owce i wełna z oczu przepadła i to co pod wełną także. Jeden jęk wierchami się niesie od wiatru, a drugi lasami od głosów chudoby. Lasy drżą od ryków, stękania, kwilenia, od westchnień przedśmiertnych. Długie sople szronu poruszane wiatrem i żywym jękiem dzwonią na śmierć. Wataha rozrywa, jak gdyby mu kto do serca, do wątroby niby do prochownicy prochu nasypał, zamknął szczelnie i ogień podłożył. Słyszy jak dyszą zwierzęta w zaspach, jak kwiczą ślizgając się na stromiznach, jak wzywają go ostatnim jękiem ze szczelin skalnych, jak ryczą w pułapkach lepkiej flegi. Czasem owce dojrzą wolny od śniegu występ, płyty pochyłe, co wyglądają z daleka jak ścieżka. Puszczą się jakby z uciechą całą hurmą, a tu występ urywa się naraz, wszystkie lecą na dół. Jagnię tu, jagnię tam, ułoży się na malutkim występie między mchem a śniegiem, by zasnąć czy zginąć cicho. Watah wyszukuje je, zbiera, zanosi do kupy aby nie marzły. Ileż razy musiał tak zsunąć się po skałach i znów poskoczyć w górę! Nie poślizgnął się, nie rozbił się. Także Grzywacz przechodził wszędzie bez lęku, bez szkody. Przezroczyste skrzydła trzymały go nad przepaściami, stąpał jak sarna, przelaty-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/375
Ta strona została skorygowana.