wał jak jeleń, a kiedy stanął, stał mocno jak skała. Watah, jak oparzony nie jednym ukropem lecz trzema z góry, z dołu i z boku, biega tędy i owędy, tu rąbie gąszcze, tam odgrzebuje zwierzynę, tam ją wyciąga i przeprowadza. Karmi ją korą młodych jaworów i chrustem malinowym. Ale cóż jeden człowiek może choćby mocarz? Jagnięta giną setkami, cielęta kaleczeją, krowy odstają bezsilne, konie górskie, psy i kozy trzymają się dziarsko, a byki idą ciężko lecz wytrwale. Coraz częściej kładą się owce setkami cichutko jakby na sen, a wciąż szukają oczyma swego wataha. Watah zagląda w gasnące oczy: czy nie oszukał ich? Owce trzymają się go oczyma do końca. Jednej nocy zgasło ich tysiące. Niektóre zwierzęta kładą się na tych, co już poginęły, grzeją się na ich skórach i kożuchach. Watahowi połamały się toporzyska, popękały topory, i jedna tylko pomoc została dla jego gromady, jedyna piecza: fłojera. Uciszał te co męczyły się, usypiał ginące, orzeźwiał żyjące. Grzebać nie potrzebował, siny wiatr sam na miejscu pośpiesznie grzebał. Watah nie odpoczywał, a wiatr odpoczywał na tyle, aby to co żyło jeszcze wywabić ze skrytek. Gdy ciszej trochę, znów wychodzą z zasp leśnych i ze schowków skalnych na połoninę, na otwarte pustkowie wywiane ze śniegu. Przed nimi niezmierzony liżnyk czerwono-biało tkany, to gogodze zmarzłe, jakby ktoś je śmietaną pociągnął. Cały dzień chudoba i człowiek żywią się chciwie zmarzłymi jagodami. Potem znów wzmaga się wicher, znów nasypie wydm, znów schodzą, chronią się do lasu. Rozstękały się połoniny, zatchnęły się zbocza od głosów przedśmiertnych. Na dole i na górze pada chudoba, z powietrza spadają zduszone w locie ptaki, sypią się jak liście. Siny wiatr kosił a kosił oddechy. Jak niegdyś matka wataha, teraz cały świat żywy nie mógł złapać powietrza, dusił się!
Jednej północy siny wiatr zmachał się. Już skosił swoje żniwo, zagrzebał ile mógł, ułożył się do snu. Naokoło niego śnieg zaiskrzył się cichutki. Potem dzień wstał, śnieg zapienił się jak wino. Wataha ciągnęło do śniegu i do snu, jak do piersi matczynej i jeszcze dalej nawet, do kołyski, tej w której leżał, zanim sędziowie razem z matką skasowali List a przysądzili życie. Lecz wiatr już ucichł, słońce pokazało się, trzeba było śpieszyć. Gdzieś koło soboty dziadowej, po święcie Dmytrowym, dojrzeli, z daleka wierchy Czarnohory. Chudoba poznaje, dobywa sił, biegnie. Z najniższego przejścia, tam gdzieś koło Stogu, watach spoglądał naokoło ku dalekim osiedlom rodzi-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/376
Ta strona została skorygowana.