mym. Dojrzał wśród lasów na polankach srebrne chaty, ich dachy strome, harde hełmy wojackie. Czy w nich żywe głowy czy martwe? Naokoło co? Zieleń, szarość czy żółtość? Tego nie dojrzał. Ukosami jak najśpieszniej zeszli ku lasom, ku rzekom, ku osiedlom.
W chatach pustka, naokoło cisza, nikt nie wrócił. Stogów nie ma, nikt w tym roku nie kosił. Carynki ścięte mrozem niedawnym, czarne jak tam za wielkim Dunajem od słońca. Czarno na carynkach, żółto w jarach i na stokach, kamiennie w bukowinkach. Na płotach wiszą szmatki jakieś, płótna porzucone i postoły, w zagrodach deski poskładane, wszystko to sen, oddzielony, odcięty od świata sen. Znaczy coś tylko dla tej głowy, co śniła. Głowa zapadła się, naokoło śmierć, a sen sterczy dalej. — A tu jeszcze grube setki, ponad tysiąc chudoby, i watah biega, zrywa nogi, szuka trawy nad potokami, w zakątach leśnych, przy źródłach. Myszkuje po wsiach, skacze z płaju na płaj, opętało go całkiem. Tu w zakącie znalazł trochę liści leszczynowych, tam nad potokiem trochę świeżej trawy, tam trochę łopuchów. Wraca do chudoby. I gdy przyszedł na to miejsce, gdzie trzy drogi rozchodzą się na Bystrzec, na Krzywopole i Krzyworównię, a także sześć płajów, z tych jeden na Krętą, drugi na Kostrycz, trzeci na Dił leśny, zawirowały mu wszystkie dziewięć dróg i dróżek jak kołowrotek. Wirowały coraz prędzej. Przed kim dola całkiem zamknięta, nawet ślad do niej zawiany, temu dużo dróg naraz się pokazuje i że na każdą z nich mógłby skoczyć. Ale wszystkie wirują, na żadną skoczyć nie można, bo druga mu zaraz podsunie się pod stopy i zaraz ucieknie. Gdy zawirowały mu wszystkie płaje, wyjął fłojerę z torby i cisnął ją daleko do rzeki. I zaraz ściana kamienna czarna stanęła przed nim. Pomór na wszystkie stworzenia, głód.
Pismo święte bardzo straszy nas dolą Hioba, szczęśliwego bogacza, co stracił wszystko, wszystkie stada chudoby, także dzieci, hodowańców i najmitów też, bo czort nakarbował czarno list na skórze sprawiedliwego Hioba, a Hospod biało, ale głęboko, że ten jeden sprawiedliwy jest i wytrzyma. Hiob męczył się tym pismem, ale przyjął. A ja chociaż nie jestem taki bogaty, wolałbym naprzód i od razu siebie samego zatracić, niż aby chudoba tak marnie mi przepadła, niż aby wyginęli biedaki najmici z dziećmi i własne dzieci także, takie kraśne jak moje, a ten hodowaniec, nieszczęsny sierota, ze swoją skrzypką
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/377
Ta strona została skorygowana.