od męki, a taki zwolniony tym bardziej męczy się, aż skamienieje. — Nocka niewielka, powiasteczka kończy się, ale dzieje nieogarnione.
Posłuchajcie teraz uważnie, bo może ja poczerniłem za prędko. I sądźcie sami, czy ja breszę, bo watah widział inaczej. Opowieść tak idzie: przed czarną ścianą dreptał sobie panek niemłody, pomarszczony, jak tatunio co ma kłopoty z dziećmi. Raz koło razu oglądał ścianę, jakby szukał furteczki lub dziurki na klucz. Ubrany w jedwabie całkiem obcisłe i kuse, a tak bialutkie i świecące, jakby obłok błyszczał od słońca, na głowie miał wielki kapelusz zakręcony jak pirog, a niebieski jak niebo. Gdy zobaczył wataha, odmienił się przyjaźnie, jak gdyby ujrzał starego pobratyma, twarz jego zajaśniała tak samo jak ubranie. Oglądał bacznie, uchylił grzecznie kapelusza, potem siadł na kamieniu, zapytał miodowo:
— Wydawałoby się, że trochę głodno.
Watah zaniemiał ze zdziwienia, nie odpowiedział, a pan ciągnął dalej:
— No tak, ale czyje serce w porządku, ma się czym karmić, nieprawdaż?
Nagle znów przemienił się, przygasł, a watah przyglądał się panu kłopotnikowi: „Jakiż on zmartwiony.“ Oprzytomniał, zapytał pana:
— Jakżeż wy karmicie się, panie, kiedy tu nie ma czym nawet kozy nakarmić?
Oblicze pana zapadło całkiem jak u Onufrija pustelnika, kiedy modlił się w skale przez dziesiątki lat. Odpowiedział:
— Żyję z chwalenia tego, co doskonałe.
— A któż doskonały? — pytał watah.
Pan pochylił głowę ku ziemi, szeptał:
— Piękny, blady podróżniku! Powiedzieć niełatwo, a zrozumieć jeszcze trudniej. Posłuchajcie przecie: doskonały jest ten, kto nie odcięty, nie zamknięty, czyja pępowina łączy się z tym, co cierpi.
— Do czegóż doskonały?
Pan miłosiernie kiwał głową:
— Aby przemienić, by uwolnić to, co cierpi! Nie mówię wcale, kto tu winien, cóż nam z tego, ten co winien i tak nie na-