— A wy przeciw słońcu biegliście na złamanie karku, czyżbyście chcieli je przymusić, przesiłować? Kogo, słońce? Czyż może ktoś was kiedyś nauczył takiej modlitwy: „Błogosławieni, którzy naglą i biegną na złamanie karku.“ Czy nie uczono was raczej tak: „Błogosławieni tęskniący.“ Teraz wyciągnijcie z tego złotą nić: do Rachmanów nie wędrować trzeba, nie biegnąć, nie płynąć, nie krwawić się z Turkami, tylko świętować, tęsknić. Wtedy oni sami przylecą, ha — może — —
Watah porwał się, wyprostował, serce mu się rozchyliło:
— Pamiętam te słowa, skąd one do was?
Pan zmarszczył się i zmartwił, coś tam błysnęło w jego oczach, czy łzy? Westchnął:
— Czy mam mówić dalej?
— Mówcie, mówcie — nalegał watah.
— Rozważcie teraz, przeinaczać czy tęsknić? Od kiedy podeptaliście starą ustanowę i tamto błogosławieństwo, zmiarkowaliście chyba, jak niedługo potem przemieniły się wasze lube, wypieszczone stworzenia. Przy pierwszej zaporze zjednoczyły się, aż Dunaj poczerwieniał. Do ostatka zrzuciły z siebie niewolę, oswojenie. Całkiem swobodnie bodły, rozdzierały, deptały i topiły ludzi, waszych bliźnich. I to tylko was ocaliło. Czyż miarkujecie teraz, przez które morze trzeba przepłynąć, aby przemienić do końca?
— Przez któreż? — szeptał watah.
— Przez Czerwone — — Nie mogę mówić — — — Pan dusił się z miłosierdzia.
— Mówcie, mówcie dalej — prosił watah.
Pan zachłysnął się, jakby zaszlochał, rzucił uważne spojrzenie, pytał dalej:
— A teraz skoro już przemienione, cóż? Tęsknić czy ratować? Dobrze! Tęsknijcie sobie teraz tutaj pod ścianą, a one niechaj tam pękną z głodu. Jakaż to święta stara ustanowa, że jeden żywot od drugiego odcięty, bo choćby drugi pękał z głodu, z zimna czy z bólu, nas to nie dotyka, nic nie czujemy tu za czarną ścianą. Po cóż przemieniać, niech stoi.
Watah zawołał głośno:
— Nie! rozbić ścianę, przemienić.
— Opamiętajcie się — zaklinał żałośnie stary panek — aby ściana pękła, musicie twardo piłować, kuć twardo, a w dodatku zaprzysiąc wieczną twardość.
— Będę piłował, będę kuł twardo, zaprzysięgnę twardość.
Pan popatrzył uważnie, wygładził dłonią ubranie, zdjął ka-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/381
Ta strona została skorygowana.