Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/382

Ta strona została skorygowana.

pelusz, behekał urzędowo, jak ksiądz co ostatnim namaszczeniem wysyła umierającego na tamten śwat, bo jest od tego.
— Przyjacielu, powtórzcie za mną taką litanię: „Z tajemnicy urodzin, z przekleństwa dla urodzin ta przysięga. Przysięgam naprawić, ocalę żywocinę. Aby ocalić wygarnę spod serca juchę gorącą, czarne promienie, złość lodową a ostrą, topór święty, doubnię nienawistną. Tak mi dopomóż na szlaku odsłonecznym, mamo, coś porodziła, wyprosiła, zgubiła, amen.“
Pan pojękiwał nudno, a watah powtarzał słowo za słowem gromko, aż dudniało pod ścianą. Gdy ukończyli, pan wskazał palcem: czarna ściana zakiwała się tędy i owędy, rozsypała się cicho. potem gruz rozwiał się jak mgła. Pan załamał ręce, watah uśmiechnął się po raz pierwszy. I zaraz serce przekręciło się mu do końca, zgrzytnęło jak zamek komory, zatrzasnęło się. Wiedział odtąd wszystko, jasno rozumiał, a nic go nie smuciło, nie bolało. Droga przed nim ubita, dola wyraźna. Zgrzytnął zębami jak siny wiatr, kiedy dobierał się do jego chudoby: „takaż to owa dola cacana, przeklęta.“ Oglądnął się, pan także rozwiał się jak mgła. Powlókł się do chudoby. Choć porykiwała żałośnie, ryki rozwiewały się jakoś, słyszał je z daleka, jak gdyby mu uszy zatkało woskiem. Grzywacz zarżał, watah spojrzał ku niemu. Także na oczach miał zasłonę: przeźroczyste skrzydła końskie rozwiały się.
Opowiadają, że gdzieś tam na krańcach świata, blisko bramy piekielnej, psiogłowe i kłańcate Syrojidy łapią ludzi, ugniatają i znijaczają na chudobę, potem tuczą, a na końcu pieką ich sobie na pieczeń. Watah odwrotnie, przemienia chudobę w ludzi, już wszystko zimne, twarde, złe, a świadome. Prowadzi ją gdzie chce. Chudoba rozwłóczona a głodna pędzi ku dołom, ku folwarkom żyznym, ku stodołom i dalej na dwory, na miasta, na zamki. Droga wyraźna, prosta: jeść! Jak podniosły byki ogony, zaryczały szeregami tak jakby grom od chmury do chmury się odbijał. Jak zawiżżały konie, jak zarechotały śmiechem czorty-capy, jak zawyły naraz psy niczym wilcze łaje, kurz podniósł się dróżkami, drogami, gościńcami, wstał słupem w niebo. W czarnym kurzu strach potoczył się z gór, jak gdyby czarny czaban z puszczy wracał, a nie jakby Biały szedł nakarmić zgłodniałą chudobę. Tak zaczął się bunt chudoby. — Nocki już niewiele, powiasteczka ledwie cyka, a dzieje bez końca.