Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/391

Ta strona została skorygowana.



XXV. KONIEC ŚWIĘTA
1

Tanasij spoglądał długo przez okno, potem wyszedł za zagrodę.
Pisany Kamień okutany pierzynami obłoków, przejrzystym czubem potężnego dudka zwiastował świt. Od strony zachodniej co chwila księżyc wynurzał się spoza chmur bez przerwy gonionych wiatrem. Po bukowinach i po kiczerach ptaki budziły się nieśmiało, lecz ich kwilenie dusił wiatr nalotem swojego ptactwa. Każdy kąt przestrzeni napełniły przeźroczyste wiatrowe skrzydła obok skrzydeł. Świergotały fale wiatrowych jaskółek, bulgotały, gruchały rojami wiatrowe gołębie, machały-strachały się rzeszami wron, klaskały zuchwale hufcami kruków wiatrowych, przeganiały się zgraje uskrzydlonych, zdyszanych chartów. Ponad wszystkim dudniał gniewny warkot jakby żertwy ognistookiej. Ich nazwy i rodzaje: wietrzyna-świścina, ze świątecznie wylizaną czuprynką. Wiaterek-czuperek z kosmykami włosów zjeżonych, z batożkiem psotnym. Wiatrucha-wypatrucha, kuma wiatrowa w dziesięciu spódnicach szumiących. I stara Hahra, jędza wiatrowa, z całym światem w kłótni, ciągniona za tysiące włosów, zawodząca z wrzaskiem.
Jeden wiatr, dwa, trzy wiatry, hoc, hoc, hoc — w podskokach, cztery, sześć, dziesięć wiatrów, har, har, har, spadały z gór, hoj — hoooja! Sto wiatrów, dodododo — tratowały. Setki wiatrów, chach, chach, chachachacha, zatapiały. Z tego pijanego chóru wiatrowisko rozprzestrzeniło się, kocioł wzajemnie niszczących się promieni, każda drobina powietrza, zakłócona zgiełkiem i kłótnią, najeżdżała jedna na drugą. Wtem huknął wodzirej wiatrowy, zadął, wymiótł kłótnie, porwał, i wszystkie głosy tańczyły przed siebie, równo, prędzej, prędzej, prędzej.
Tanasij wrócił do chaty.
— To w porządku — powiedział — koniec świętą, zawsze musi być trochę zakłócenia.