Tanasij podniósł głos:
— Mnie nie poszachrujesz, Duwyd, dobrze wiesz, że na darmo. Może nie poleciałbyś zaraz na koniec świata, gdybyś wiedział, że tam gdzieś świętuje i weseli się twój ojciec, twoja matka? Czy może kłopotałbyś się o wszystkie krętactwa, o woły czy o deski, albo choćby o dzieci? Gadanie!
— No, to prawda, Tanasiju, i za to daj wam Boże zdrowie, a ja przecież lubię interesy nie dla krętactwa tylko. A co znaczy krętactwo? Jest taki, co mnie zniszczy od razu, jeśli ja zawczasu trochę nie pokręcę. I co to jest uczciwe oszustwo? To ziele na sen dla wariatów i dla łajdaków. Ale naprawdę to ja lubię interesy inne, takie, po których poznaje się ludzi. Dopiero wtedy mam święto i po co mnie się durzyć. Do was mogę przyjść w nocy z krzykiem: „Tanasiju wyciągajcie pięć albo dziesięć setek, ja w biedzie, ja pod kryminałem, ratujcie“. I ja śpię spokojnie, bo jest Tanasij, Maksym albo Foka. To nie od święta! Inny górski albo kołomyjski galant, od święta słodziutki pobratym, a jutro mnie utopi.
Tanasij przerwał gwałtownie:
— Taki co po święcie i po zbrataniu zdradzi, ukradł Bogu święto, tak jakby dom Boży okradł. Będzie on miał za to podwójnie, jeszcze zanim koniec świata —
Duwyd zakrzyczał go:
— Tfu, co za koniec świata? to koniec waszego języka! I koniec kija wsadzacie umyślnie między mrówki aby straszyć.
— Ależ to pan dziedzic pierwszy powiedział „koniec świata“.
— Pan co innego, raz puścił strach, aby uciec od strachu, a wy pchacie nas do strachu bez ratunku. Już każdy język przekłuty waszym końcem, nawet pan Jakobènc. Mrozicie do kości, asekuracji się odechce, nawet majątku i życia także. A ja wam zaraz pokażę, że przeciw końcom są sposoby! Jest człowiek, jest głowa, są inne lekarstwa.
— Któryż to człowiek? — zdziwił się Tanasij.
Duwyd opowiadał żywo:
— Posłuchajcie jaki wypadek raz miał mój Tatuńcio: w Sopowie pod Kołomyją mieszkał jeden pan, wielki bogacz. No, on jeszcze nie pan, on ormiański kabzan, jak mówi pan Jakobènc.