Nos miał taki fajny, z trzech żydowskich zesztukowany. Kiedy jechał drogą, fury ze sianem omijały go z daleka, aby o nos nie zaczepić. A kto by go zaczepiał, broń Boże! Strasznie paskudny na pysku. I skąpiec, pieniądze w garści trzymał, u niego największe święto w kasie. Paniczom swoim spodnie szył ze starych koców końskich. Śmierdzieli końmi, nikt z państwa nie chciał ich zaprosić. Grubianin na prawo i na lewo, aż fe! Kiedy mu coś nie w smak, inaczej do naszego nie powie, jak tylko: „Ty Żydzie durny!“ i jeszcze gorzej, całkiem nieprzyjemnie. A z innymi nawet jeszcze paskudniej. Mieszczanie wybrali go na burmistrza w Kołomyi, bo choć ciężki, rzetelny, co robił, to rzetelnie. Raz mieszczanie przychodzą na ratusz, czekają, czekają, a pan burmistrz wrzaśnie na nich: „Czego wam do diabła?“ „Przepraszamy pana burmistrza, my na audiencję.“ „A on krótko: „Całujcie mnie w d..., audiencja skończona“. Mieszczanie to nie byle co, to Kołomyja, to honor! Zbierają się hurmą, tłumaczą mu twardo: „Przepraszamy pana burmistrza dobrodzieja, ale wcale nie mamy ochoty na takie audiencje.“ A dziedzic krótko; klucze im oddał i powiada: — „Od dziś całujcie sobie kogoś innego w d... ja już nie wasz burmistrz.“ Takiego grubianina świat boży nie widział ani nasza śliczna Kołomyja. I co było? Tatuńcio miał interesy także w Kołomyi. Drzewa wtedy jeszcze nie kupowali, o nafcie nawet się nie śniło. Żydzi dawali do Tatuńcia pieniądze na większy lub mniejszy procent. Tatuńcio wypłacał akuratnie, kto chciał, także od razu całą sumę, podług umowy i kalendarza. A tymczasem obracał pieniędzmi, mieli do niego zaufanie. Po prostu bank, pan Jakobènc — oberbank, a Tatuńcio unterbank. Powiedzieć łatwo, a nikt nie wie, co to kosztuje, zdrowiej obracać wodą, powietrzem, nie daj Boże ogniem. A co najważniejsze, sam Tatuńcio nigdy nikomu nie pożyczał ani grosza na procent, tylko szukał sobie interesów rzetelnych, jakie się trafiły, naprzód aby zapłacić procenty, a potem aby trochę żyć. W Talmudzie gdzieś stoi, że nie ma gorszych ludzi na świecie od procentników. Pchali się do Tatuńcia na wyścigi, pchali mu pieniądze: „Reb Szlojme, my mamy do was zaufanie“, a potem: „Reb Szlojme, dawaj procenty!“ Nie zapytają, czy u nas na szabas świeży kołacz czy zeschłe kartofle z przedwczoraj. Gorsi od pluskiew, pluskwa raz na noc sobie ugryzie, ucieknie i schowa się, po kapitał na pewno nie przyjdzie. A procentnik ssie ciągle i jeszcze straszy, trzyma człowieka w zastawie, jedną nogę w kryminale. A skąd wziąć? Tatuńcio
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/400
Ta strona została skorygowana.