zwijał się, pocił się, spał z rachunkami pod poduszką. Co mówię spał? Co papier zaszurgocze, to on zrywa się na równe nogi, śni mu się, że już termin. Rano wstajemy, jak to dzieci, wesołe, krzyczymy za porządkiem: „A gite morgie, Tatełe!“, a Tatuńcio wzdycha: „Co? Dobry dzień? Jeszcze gorszy niż noc“. Pokazuje palcem na papiery. Takie życie, poczerniał. I raz szczęście uśmiechnęło się. Jakiś Żyd wyjeżdżał do Niemiec, sprzedał mu dość ładny zajazd przy ulicy Błotnej, na raty. Tatuńcio dał zadatek, podpisał kontrakt i dobrze, dom jego. Ledwie co, już Żydzi zwąchali przy szabasie, naplotkowali, czy też ktoś ich podjudził. Przedtem pchali się z pieniędzmi, jeden przez drugiego, a teraz po sobocie hurmą szturmują i krzyczą jeden przez drugiego: „Reb Szlojme, oddaj pieniądze, oddaj wszystko naraz“. Przestraszyli się, swoi najgorsi! I macie, co więcej potrzeba? Od razu koniec świata. Ale Tatuńcio mocny. Jakby nigdy nic powiada: „Dobrze, jak chcecie, przyjdźcie rano, żona ma klucze, przyjedzie raniutko z Kosowa.“ Z terminami miał czas, ale tyle gotówki nie miał, wydał na dom. Dziedzica z Sopowa znał dobrze, popędził piechotą w nocy aż do Sopowa. To więcej niż pół mili. O mało go tam psy nie rozdarły koło dworu, musiał biedak położyć się na ziemi i krzyczeć gwałtu. Pan kabzan, jeszcze gorszy pies, jak charknie przez okno: — „Żydzie, przeklęty, z piekła rodem, po nocy psy i ludzi straszysz, co ciebie tak goni?“ A Tatuńcio od razu: „Puryc, nieszczęście!“ I wszystko mu rozpowiedział. Jakby ręką odjął, pan kabzan bez słowa wyciąga klucze spod poduszki, w koszuli, ze świecą drepcze do komody, zgartuje grube tysiączki. „Masz, Szlojme! Zatkaj im gardła, niech się udławią. Oddasz kiedy zarobisz. I cicho sza! ani słowa. A teraz hajda!“ Ojciec dziękuje, co znaczy dziękuje? Nie wie jak ma dziękować, a pan kabzan w krzyk: — „Zabieraj się do czorta, cymbale durny, ja teraz chcę spać!“
No i co? Skąpiec twardy, grubianin, a człowiek! Koniec świata od razu odłożony! A ojciec miał po szabasie drugie wielkie święto. „Tamto od Boga, a to od człowieka“, powiadał Tatuńcio. Widzicie? A swoją drogą, kiedy rano położył na stole grube tysiączki, taki strach powiał od nich na procentników, że wywiało ich jak z kanony. Nie chcieli brać ani procentów ani kapitału, uciekali, przewracali się na schodach. Przecie ojciec zaraz rozkazał nam zamknąć drzwi i oddał kilku najgorszym, zrzucił ich ze schodów razem z pieniędzmi. To inni błagali, płakali, na kolana padali, aby zostawił u siebie pieniądze,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/401
Ta strona została skorygowana.