stanęła dęba, skoczyła daleko i wpadła w tłum bydła. Spłoszone krowy odwracały się, tłoczyły się, uderzały rogami postępujące za nimi szeregi zwierzęce. Jak podmuchy wiatru zimnego wzbierały to posiekane, to rwące się ryki, beczenia i kwiki. Głosy niepokoju, przerażenia, złości. Tu i ówdzie rogata chudoba zaczęła się bić na dobre. Jakby za przykładem tym, zuchwałe górskie capy ustawiały się bojowo, skakały w rozpędzie i walczyły. Byki groziły sobie głuchym rzężeniem, ze stękaniem uderzały się rogami, wskakiwały jeden na drugiego z dzikim kwikiem. Także w górze w zagrodzie konie grzmiały gniewnie, wierzgały i gryzły się. I w dole konie pod jeźdźcami odpowiadały im rżeniem jak echa wodospadom. Tylko Śmietanowa kobyła pod starą kumą rozważnie skubała soczystą trawę.
Niepokój ogarnął domowników jak ziąb od wiatru. Jakiż to znak?
Wówczas wysunął się z rzędu w dole stary Maksym Szumej. Lekko poskoczył koniem po miękkiej trawie ku ogniskom. Tam zostawił konia wyrostkom. Zdjął kapelusz, wszedł powoli pomiędzy chudobę. Był wysoki, smukły, bardzo wolno obracał i wznosił głowę, a tak ostrożnie jakby mu ciążyła. Długie włosy rozsypywały mu się w powiewie jak gęste warstwy popiołu. Na wygolonej gładko twarzy gęste długie białe pasy wąsów prościutko ścieliły się, ni w dół ni w górę. Oczy skupione na ziemi oglądały bacznie grunt, ogniska i nogi chudoby. Pod nogami Maksyma kładły się sine dymy jałowcowe, głowę otaczały opary z pysków krowich. Stanął w tłoku zwierzęcym, podniósł oczy siwe: spoglądał nie twardo, a z niewzruszoną uwagą, nie miękko a w zapomnieniu badawczym. Czekał. Z dołu i z góry śledzono każdy ruch gazdy.
Maksym nie dotknął ręką, nawet nie pogłaskał żadnego zwierzęcia. Powolutku stąpał naprzód, przystawał, oglądał. Gdziekolwiek stąpił, cichły ryki i beczenia, bijące się krowy odwracały głowy w stronę watry, wyciągały pyski ku gaździe, pociągały nozdrzami, lizały mu czoło. Bijące się capy odskakiwały od siebie jak spłoszone uczniaki. Przechylały głowy, patrzyły z zaciekawieniem. Wszystkie zwierzęta bez wyjątku zwróciły głowy ku gaździe. Otaczały go snopami żywych promieni. Krasula zachłystywała się porykiem skargi łagodnej, prawie żałosnej. Zoryna włożyła ufnie pysk pod pachę Maksyma. Ni stąd ni zowąd kudłaty biały pies wołoski Bukołan przecisnął się przez chudobę i oparł się nogami o pierś gazdy. Stary cap
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/42
Ta strona została skorygowana.