I po junacku, albo zaprzysiąc, że przestanie, albo jak dawniej głową w dół związać do konia. Do kryminału! Na Jezusa słodkiego przysięgam, ja pierwszy jadę, wy ze mną. Hajda!
Zaciekawiony Poperecznyk latał oczyma za każdym ruchem Tanasija, otworzył usta i czekał. Ochłodli wszyscy, jakby ich naraz kto wypędził nago na chłód jeszcze przenikliwszy od porankowego. Co gorsza, zmieszali się, zaniepokoili się nawet, wzdychali ciężko, klęli cichutko sami nie wiedząc czemu. Oblicze Tanasija całkiem coś innego zapowiadało niż dotychczasowe grzeczne słowa. Czy dla śmiechu wyzywał, czy też judził i porywał siebie i ich na burdę niesłychaną?
— I taki ma być koniec Jurija? — wybełkotał z gęby zatkanej kuleszą wzruszeń wujko Mychajło z Bukowca.
Surbàn zdjął kapelusz, ocierał chustką pot z łysiny, ochładzał się kapeluszem i trąc brzuch ciężką dłonią, cedził:
— Ach, naruszać święto, fe, nie uchodzi. — Wzniósł gęste brwi, tak jak gołąb bez ruchu opadający trzyma w górę wyciągnięte skrzydła. Zastygł.
Dopiero co przebudzeni goście z waternika zwabieni hałasem wciskali się po jednym w milczący tłum. Tylko Poperecznyk oparty o niskie zabudowania, nadal jeszcze na wesoło, niby to opamiętywał Tanasija:
— Pana rozbrajacie, niech wam będzie, a ludzi uzbrajacie na nagonkę czy routę?
— Nie uzbrajam — gorączkował się Tanasij z niedobrym uśmiechem. — Słyszałeś okrzyki i słowa? Oni nie szczury, a tamten wilk, toż pałkami, gołymi rękami nań, hajda!
— Hospody, jak wy nas grzejecie, na junaków kierujecie, czy może? — śmiał się Poperecznyk, niedbale oparty łokciami o zabudowania. Tanasij nie słuchał, wołał z wyzwaniem:
— No jakże, jedziemy?
Słowa zapadły w mroźne milczenie. Dziedzic wychylił głowę zza konia, Maksym stanął obok Tanasija. Tanasij przybliżył się jeszcze do tłumu. Czekał, czekał. Wykrzywiając twarz skurczem, urągał otwarcie lecz grzecznie:
— To może okrzykniecie go swoim watażkiem, przeciw panom, przeciw cesarzowi?
Poperecznyk zarechotał grubiańsko: