Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/430

Ta strona została skorygowana.

— Nie martw się, szczeznyczku, duszku lubyj, na karku setka, nawiź śnieżna bachnie, ja razem z nią, lżej mnie i światu. „Śmierci nie ma, śmierci nie będzie“ — pisze List.
W kącie zamilkło.
— Słyszy, a nie odezwie się — pomrukiwał Maksym — on zawsze tak.
Tanasij ubrał długą mantę, zapinał się starannie. Wyszli przez ciemne zakamarki. Przed komorą żegnali się, całowali się wzajemnie w ręce, patrzyli jeden na drugiego. Tanasij bormotał:
— Tamci haukają na mnie, czepiają się, przynajmniej kichają, a ty co?
Maksym milczał.
— Na całe paździokanie moje ani nie kichniesz, czy jak?
Maksym nie odpowiadał.
— Ani słowa nie powiesz? — nalegał Tanasij.
Maksym patrzył figlarnie.
— Wiosna idzie, Tanasiju.
— Któż nie wie? I cóż z tego? — Tanasij czekał.
Maksym patrzył prosto w oczy hamując śmiech, potem zaśmiał się wesoło:
— To znów przyjdzie, na samym końcu najpewniej.
— Wiosna na końcu świata? He? — krzywił się Tanasij.
Maksym podniósł głowę.
— A cóż? może nie wytrzymamy?
— Dotrzymać? Z kim? — stęknął Tanasij.
Maksym zwiesił głowę, przeżuwał odpowiedź, mruknął wyraźnie, twardo:
— Przyjdź królestwo Twoje? On sam tak prosił i sam obiecał.
Zamilkli, wychodzili powolutku. Deszcz ustał, zza skłębionych chmur odkrył się księżyc całkiem już pobladły i zaraz się schował. Od podwórza dochodziły skoczne dźwięki kruhleka ze skrzypki Gaweciowej. Przed komorą oczekiwał Foka. Tanasij żegnał się z nim także, poważnie, nawet ponuro.
— Dużo miałbym ci powiedzieć, na dziś tyle: wojny z lasem się strzeż, pierwsze sto lat tyś górą, potem las najedzie, człowiek przepadł.
Foka chciał odpowiedzieć, Tanasij powstrzymał go i ciągnął dalej:
— Tymczasem dobrze, że świętujesz po staremu, tak trzeba, powiedzą kiedyś: „To było pięćdziesiąt lat, a tamto było sto