nem Myszy dotąd nie mniej od niej zdrzemany, biegł żwawo Gawecio ze skrzypką. Przez cały ranek poza krótkim kruhlekiem, który zagrał na powitanie gajowych, nie zdradził ani śladu przebudzenia. Nie przyjmował udziału w niczym, nie zabrał w uszy ani tyle, co wiatr przelotny uchwyci i porwie, ani tyle co deszcz w wielu kropelkach odbije i uniesie. Nagle porwany ruchem, jakby od razu opętany wędrówką, hasał ochoczo, przeskakując kałuże, zgrabnie ześlizgując się po długich stokach trawiastych, mokrych od deszczu, mimo iż sfałdowane nowe haczi pętały mu wciąż nogi. Psiogłowy Burek z miejsca poskoczył za nim, znikli za pagórkiem, ukazywali się jeszcze raz i drugi. Mysz popasając co chwila, zamiatała grzywą rosistą ścieżkę, Burek długim do ziemi ogonem. Najdłużej powiewał z tyłu ogon Burka, ostatni sztandar Tanasijowego odwrotu.
Lekkie, potem dobitniejsze, już bardziej świadome westchnienia wśród tłumu bez słów dawały wyraz uldze, że nikt nie będzie zaczepiać, szydzić, wprowadzać w kłopot. Mimo maniery świąteczne i milczącą zgodę by zapomnieć, wyrywały się tu i ówdzie wyraźne głosy ulgi:
— Dzięki Bogu!
— Beczka z prochem odjechała.
— Tak, tak — śmiał się dobrotliwie kudłaty wujko, Mychajło z Bukowca. — Niech sobie wybucha podalej od nas.
Pawło Slipeńczuk dumny z modnego słowa odczekanił:
— Ależ to już dawno eks-plo-do-wane, wy-łado-wa-ne.
Gwarzyli dalej niezmącenie. Duwyd, oparty głową o kożuch Hrehorychy, spał nadal na ławeczce. Gdy ucichło, zerwał się nagle, a oglądając się wpółprzytomnym wzrokiem, jęknął przenikliwie:
— Joj, gdzie on? Gwałtu! nie ma już mego Tanasija! Nieszczęście!
— Oho — westchnęła Hrehorycha smętnie.
— Dzięki Bogu i Bóg z nim — krzyczała Dmytrycha.
Foka zajęty gośćmi obrócił się ze śmiechem ku Duwydowi:
— Dopiero co pokłóciliście się, a teraz gwałtu?
— Co znaczy pokłócili? — pojękiwał Duwyd. — Z nim się nie można rozkłócić, z nim się nie można do syta nakłócić. Daj