Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/440

Ta strona została skorygowana.

cząc jak koty, klepiąc jakby kto klepał kosę, tykając jak zegary. Powiada się, że za te dobre chęci nie godzi się je zabijać.
Gdy tak roiły się ziemio-twory, gdy nawet wody więcej pełzały niż błyskały, powietrza nie musnął żaden lot, łysk piór, świst ani powiew. Ni jaskółka nie powiała skrzydłem, ni żaden marny mysi królik nie „podlatywał“ po swojemu gadów, aby je zakląć i nie zaszydził z nich trzeszcząc: „borszcz-borszcz.“
Tylko jedna bardzo stara jaskółka wyfrunęła pierwsza — jak od tylu lat — ze swego zimowika. Nie jaskółka to, to ruszył w jaskółczej sutannie stary olbrzym, ksiądz dziekan Buraczyński. Człapał na Pstrągu, koniku barwy stalowej nakrapianym różowo, zwinnym ale zbyt niepozornym dla postaci jeźdźca, za to z tak bujną grzywą i ogonem, że mógł obdzielić dwa spore konie.
Od kiedy pocieplało, ksiądz także nie mógł wytrzymać w domu, ale opierał się jeszcze rozważnie. Aż jednego ranka czerwona data w kalendarzu zabłysnęła z daleka a zapiekła z bliska: Zwiastowanie. Niezwłocznie postanowił jechać na Bystrec do puszczowego osiedla, które należało do jego parafii. Ta płomienna data z kalendarza zmroziła ciepłą plebanię i zespół cerkiewny także. Zaledwie ksiądz wyszedł na podwórze, a już czepiały go się spojrzenia nie mniej lepkie a kłujące, jak owoce ostów przydrożnych. Rodzina, służba w towarzystwie psów i kotów, stary diak Bazio Kropiwnicki, równy mu wiekiem pałamar i dwaj przygodni bracia cerkiewni, wszyscy wylegli i stanęli w rzędzie w zupełnym milczeniu, jedynie tęgi kocur zwany świętym rozdzierał się wymownym lamentem. Nikt w najmniejszym stopniu nie przyczynił się do odjazdu księdza, wprawdzie księdzowa uśmiechała się obowiązkowo, ale i ona, jak wszyscy zresztą, załamała ręce w znieruchomieniu.
Ciężar przygotowań spadł z konieczności na wysokiego czarniawego młodzieńca nazwiskiem Wasyl Gotycz, tego samego, który po latach zyskał dziwaczną sławę pod przezwiskiem Karabełyka. Na razie zastępował dość często diaka, a z usłużności i z dobrych chęci wyręczał wszystkich. I teraz on jeden tylko uwijał się. Naprzód wyprowadził ze stajni Pstrąga i to bardzo stanowczo, choć ów dopiero co zbudzony z drzemki nie tylko dawał się ciągnąć jak kłoda, lecz machał głową nieprzyjaźnie i groził zębami. Wasyl w mig założył nań koce i siodło, ale