skoczył za nim, znów ujął go krótko za uzdę. Nieco zadyszany mówił pośpiesznie:
— Widzicie? Wyrywa się do domu — niedobrze! A gdyby was na świecie nie stało, ja pierwszy zejdę na psy, na samo dno.
Znów biegnąc w lekkich podskokach pociągnął konia za sobą, znów Pstrąg przegalopował lecz niezwłocznie zwolnił biegu. Ksiądz poddawał się tym harcom lecz odparł mniej cierpliwie:
— Wasylu, pilnuj się już teraz, abyś nie spadł na dno, to i potem nie spadniesz.
— Na któreż dno, Ojcze duchowny?
— Kieliszka — wypalił ksiądz.
Wasyl żachnął się, poczerwieniał i zemścił się na Pstrągu. Trzymając go twardo szarpał uzdę i krzyczał:
— Tyś taki sam jak cała Krzyworównia — po czym, schylając głowę pokornie, zwrócił się do księdza z żalem:
— Ojcze duchowny, skoro tylko brechacze i plotkarze zaczną na mnie szczekać, a gady syczeć, to zawezwijcie mnie zaraz do siebie, niech mi do oczu powiedzą.
Ksiądz uśmiechał się kwaśno.
— W tym rzecz, że każdym razem kiedy cię szukam i każę zawołać, nigdy nie można ciebie złapać. Powiadają mi tak: „Ot właśnie tu był, z tym rozmawiał, tam poleciał — — A gdzie teraz? Ulotnił się.“ Zjawiasz się, kiedy sam zechcesz.
— I dlatego wierzycie wszystkim plotkom? — pytał cicho Wasyl.
— Nie wszystkim, bo jeszcze ani razu nie złapałem cię w pijanym stanie. To prawda, ale ładny z ciebie będzie diak, gdy zjawisz się na służbę Bożą o północy. A w dodatku może jeszcze prosto z karczmy.
Wasyl trzymał Pstrąga tak ściśle, że ten nie mógł ruszyć głową. Rozładował się.
— Sami brechacze, sami fałszywcy, w oczy ogonami machają, a za plecami czernią. Ale nie bójcie się, Bóg im da co należne. Bieda ich wyparzy, cholera wydusi, zobaczymy, jak będą brechać w biedzie.
Zza zakrętu Rzeki zbliżała się gromadka ludzi z łopatami. Witali się z daleka. Mężczyźni powiewali kapeluszami, kobiety skłaniały się, wszyscy uśmiechali się. Już przystawali, lecz Wasyl nie dopuścił do przywitania. Holukając na konia
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/443
Ta strona została skorygowana.