Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/444

Ta strona została skorygowana.

przeraźliwie, znów porwał go do galopu pod nosem przechodzących.
— Widzisz, Wasylu — mówił ksiądz smętnie, gdy już zwolnili biegu — sam sobie psujesz z wszystkimi. Przedtem mówili nawet najlepsi gazdowie: „To złoto ten wasz Wasyl, chwyta jak ogień, co tylko zasłyszy w cerkwi, czy z Psałterza, czy z Ewangelii. A tak wyszczebiocze potem, przysiągłbyś, że umie czytać. I jak nosem zaciągnie śpiew: »Sława Tobi Hospody«, to prosto do serca trafi. Będzie z niego diak aż lubo.“ Tak mówili, chwalili — a teraz...
Wasyl potrząsając ze złością uzdą zadyszał się:
— A teraz... Wiem, co szczekają! Mówią tak: „Służbę Bożą wybehekać potrafi, tak, ale to wszystko z wódki wyciąga, z wódki jedynie wywąchuje.“ A wy, Ojcze duchowny, rozsądźcie sami, czy to możliwe, aby kto kiedy nachłeptał się słów Bożych z wódki. Nie! Z cerkwi świętej uczę się wszystkiego, stamtąd wszystko czerpię. Niewdzięcznicy! Zazdrośnicy! Parzyć ich będę, żaden mi się na oczy nie pokaże.
— Właśnie — przerwał ksiądz — już tak jest, że uciekają przed tobą jak przed zarazą. Powiadasz: plotki. Pewnie i plotki, ale sam ich wyzywasz. Widziałem przed chwilą.
— To oni wyzywają, obleśnie zapraszają na wódkę, fundują nawet na to, aby rozbrechać się potem.
— Którzyż to oni? A kiedy ty któregoś prześwidrujesz oczyma, a potem zastawiasz mu pułapkę, aby go wyśmiać przed całą gromadą, to któż wyzywa? I za to mają cię lubić?
— Na podmiotki do starych chodaków potrzebne mi ich lubienie! Tacy bojahuzy fałszywi!
— Wasylu, proś Boga, aby się nie zrobili zanadto odważni i nie rozbili ci głowy. Tak dawniej bywało. Bo któż nie wie, że od ciebie sypią się wszystkie prześmieszki, docinki, przezwiska, pohane nazwy! Tak, masz tego całą księgę w swojej głowie. Rejestr przezwisk z całej parafii. Czy może także ich w cerkwi się nauczyłeś? Ach, Wasylu, szkoda ciebie.
Wasyl przystanął, a Pstrąg razem z nim. Pstrąg z miejsca zadrzemał, a Wasyl spoglądał w milczeniu ku księdzu z wyrzutem i z pytaniem. Ksiądz przeciął wesoło:
— Zostawmy to, sam zacząłeś, ja wcale nie chciałem cię batożyć.
Wasyl zmienił wiatr, znów mówił gorąco:
— Batożcie mnie, Ojcze duchowny, i dziś i jutro, ile chce-