w sklepieniu ciemnego lasu nie spotykali ni wozów ni pieszych. Nie słychać było ni kroków ni głosów, tylko przemożny szum wodospadu wypełniał drogę.
Na samej górze Pstrąg naszczurzył uszu czujnie jak gdyby się strwożył urocznego szumu. Zwolnił kroku, potem chrapnąwszy nagle, jakby zawęszył dzikiego zwierza, zawrócił gwałtownie. Nie mogąc go skłonić żadną miarą by szedł naprzód, ksiądz zeskoczył na ziemię i poprowadził go za uzdę. W pewnym miejscu koń znów skoczył i znarowił się uparcie. Z lasu wypełzła na czworakach istota niby ludzka, poruszając się na łokciach i na kolanach spoprzeczyła drogę, wdrapała się na dość stromy jej brzeg i ułożyła się na nim wśród mchu. Była to stara kobieta tak chuda, jakby kupę kosteczek ogarnięto w bure szmatki. Ksiądz poznał w niej wdowę Zełenynę z Żabiego, co chociaż miała własne gospodarstwo, od czasu kiedy obaj synowie zginęli na wojnie, naprzód oszalała, a potem wpół sparaliżowana wałęsała się na czworakach po drogach. Niekiedy żebrała, częściej wyjękiwała te same zwrotki rozpaczy, czasem przeklinała spotykanych.
Chociaż Pstrąg opierał się jeszcze, ksiądz przeprowadził go obok półleżącej babiny pozdrawiając ją z dołu, z drogi.
— Sława Bohu, dobre zdorowie, Zełenyno!
Zaskrzeczała w odpowiedzi:
— Dobre zdorowie? Aby wam wszystkim takie zdorowie, a popom najbardziej. A może pomodlisz się za mnie, stary popyku?
— Czemuż nie? — odparł ksiądz.
— Ja sama dobrze wiem do kogo się modlić — skrzeczała słabym głosem — bo tylko ten jeden mnie słucha. Rąk i nóg mi nie zwróci, to nie jego rzemiosło, ale przynajmniej was, wrogów moich, powykręca.
Wiedziony za uzdę Pstrąg uskakiwał wciąż, i ksiądz zatrzymał się wraz z nim. Babina leżała bezwładnie nad stromym skarpem drogi, duże leśne mrówki oblazły ją, jaszczurki przebiegały po niej bez lęku.
— Wasyłyno — mówił ksiądz — że innych tak samo powykręca, to cóż tobie z tego? To klątwy ciebie pokręciły, przestań kląć, już pora!
Zełenyna zaskrzeczała nieco głośniej:
— Popyku-staryganie, już i tobie pora do twego Boga, tam do moich synów, na skład kości, hajda!
— Niech będzie — odparł ksiądz — synom twoim powiem,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/453
Ta strona została skorygowana.