Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/456

Ta strona została skorygowana.

niestety był za mały by pozostawić coś więcej niż błysk obietnicy.
Gdy ksiądz dotarł do nowej kaplicy, podwórzec cmentarny był już pełen ludzi. Było gorąco, ale wiosna wcale nie była stara jak nad Rzeką, bo Bystrec wciąż wzbierał śniegami tającymi na szczytach. Szum wód mocował się z głośnym rżeniem koni, co nawoływały się nieustannie.
Zaledwie ksiądz zjawił się, ponad wszystkie inne głosy wzbił się płacz i lament dzieci. W braku kominów i kominiarzy straszono księdzem, a teraz wleczone niemiłosiernie i w dodatku trzepane za opór, zaklinały rodziców rozdzierająco: „Oj mamko luba, oj diedyku złoty, nie będę już, nie będę, póki życia! Bijcie, bijcie, tylko puśćcie do chaty, popowi mnie nie oddawajcie.“ Te, które tak wrzeszczały, zarażały przerażeniem całą dzieciarnię i z cmentarza bił chór jęków dziecięcych, jakby nie na służbę Bożą je ciągniono, lecz na rzeź niewiniątek. Do końca życia popamiętały przyjazd księdza. Ponad te wrzaski górowały chwilowo wybuchy śmiechu dorosłych, lecz znów zakłopotani rodzice karcili dziatwę, i znów rozpaczliwe wrzaski rozdzierały powietrze. Potem znów panoszyło się końskie rżenie i odbijało się echem po górach. Wreszcie dwa dzwony, jeden spory i drugi malutki, rozśpiewały się to smętnie, to tryumfująco, witały przyjazd księdza, górując chwilowo nad gwarem.
Zmęczony ksiądz zsiadał powoli z konia. Dopóki siedział na drewnianym siodle wyścielonym jak fotel, było jako tako, lecz gdy zsiadł, wyjęte ze strzemion nogi uginały się pod nim. Witał się naokoło, a już czyhali nań najbliżsi kaplicy sąsiedzi, by prosić na obiad i na nocleg. Dawniej ksiądz zajeżdżał stale na wzgórze do rodziny Czornyszów, a mianowicie do córki diaka Kropiwnickiego, zamężnej za Czornyszem. Tam to już przed wiekami był cmentarz dla zmarłych na zarazę, których zwożono ze wsi i grzebano w tym pustkowiu. Z czasem zarównano groby, lecz później, na to by zmarli nie pozostali bez żywych, pobudowano tam pierwszą kapliczkę. Obok niej zbudował chatę pierwszą ród Czornyszów, i powoli wokoło garnęli się żyjący budując dalej. Cóż, kiedy burza porwała nocą kaplicę, uniosła daleko i cisnęła strzaskaną budowlę w zagłębie podskalne nad rzeczką! W tym właśnie miejscu, wskazanym przez burzę, stary pan ze Stanisławowa, Wojciech Przybyłowski zbudował nową kaplicę. Lecz w pobliżu jej nie było domów, przeto ksiądz przewidując zazdrości,