Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/457

Ta strona została skorygowana.

wybierał każdym razem i na każdy dzień pobytu inną gościnę. Na razie nikt z zazdrością się nie zdradzał, wybuchała dopiero po odjeździe księdza.
Hałas nie ustawał. Ruszając się zrazu z trudem, ksiądz wzruszał ramionami, jakby się dziwił: czemu oni akuratnie tutaj tak hałasują? — Może także zadowolenie, że sama wieść o jego zbliżaniu się przywiała od razu tyle parafian, mocowało się w nim z zakłopotaniem, że czeka go niemało trudu. Oglądał ruch barw w słońcu, w milczeniu słuchał hałasu. Ale nie dosłuchał się ciszy pod spodem, tym mniej nie dojrzał widoku nocnego.
Rzecz w tym, że w pewnych wstydliwych choć ważnych sprawach swych parafij księża dowiadują się najpóźniej albo nigdy. Podobnie jak mówi się, że mąż najpóźniej dowiaduje się o swej żonie tego, co cała wieś szepce albo paple. Na Bystrecu wiadomo od dawna na pewno, że na Żywny Czwartek dusze zmarłych rojami śpieszą z cmentarza na nabożeństwo do kaplicy. Możliwe zresztą, że na inne święta także. A przecie każdym razem płyną cichutko, choć umarłych jest więcej niż żywych. Cmentarz jest spokojny, nie ma potrzeby bać się, jak to bywa gdzie indziej, aby nie spłoszyć lub nie rozdrażnić jakiejś duszy. Nawet o północy nikt się nie boi przejść obok cmentarza, oprócz całkiem bojaźliwych.
Ludzie szukają objaśnień na wszystko i znajdują je, na Bystrecu tak samo. Bo któż oprócz księdza nie wiedział, nawet małe dzieci to wiedziały, że spokój cmentarza okupiony jest nie byle jak dzięki gorliwym staraniom całej rodziny Antosieków z rodu Zełenczuków — matki, syna i córki. Oni to Walczyli przez całe życie z nieświadomymi, to jest takimi umrzykami, którzy za żadną cenę nie chcą pogodzić się z tym, że gdy człowiek umarł, to już na amen i nie ma po co pchać się do świata, do żywych, ani czepiać się czy to swoich czy wrogów, chociażby krzywdzicieli.
Ale po cóż właściwie zwalczać „nieświadomych“ i dlaczego ich potępiać? Krew nie woda, a taka nieświadomość grozi niejednemu z nas. Bo oto człowiek po prostu za życia przylgnie do czegoś, wrośnie korzeniami i tak się korzeniem zaczepi, że chociaż umrze, choć krew w nim stanie, a członki zastygną, coś tam jeszcze widać w nich szeleści, bo dusza wraca do swoich zamiłowań jak woda, co kroplinami sama sączy się ku morzu. Mocuje się przeto ze śmiercią i nie ma tej siły, aby go oderwać od żywych. I z tego wynika, że zamiast