— Tak. To trzeba by zrozumieć. Nie twardy, a śmiał się... Toż i nasi watażkowie... —
Przerwali rozmowę, bo zbliżali się do nich Maksym i Foka, zapraszając do stołu. Foka wziął obu pod ramię.
— Kumie słodki i ty, Aleko, tu się pogodą i Jurijem cieszycie, to ładnie, a tam bez głównego gościa, bez kuma nie będzie święta. Czekają już. I dziedzic, kum drugi, księża i gazdowie najstarsi, a także Jakobènc i Duwyd Bernhaut, wszyscy przy stole.
Maksym prosił krótko:
— Proszę, Tanaseńku, bez ciebie smutno.
Tanasij ociągał się po trosze.
— Dobrze, sławnie, trzeba iść, to tak, ale szkoda ze słońca się zabierać. To Jurij. Ileż to świąt Jurijowych pamiętam. Pewnie z dziewięćdziesiąt? Tyś o jakie dwadzieścia lat młodszy, Maksymku, także niejedno widziałeś. Ileż to cieląt, ileż jagniątek urodziło się od tego czasu! A ile warstw, pokoleń chudoby? Może ze czterdzieści? A jak to wszystko co roku cieszyło się, jak skakało. I minęło się wszystko. A może lepiej aby się nie urodziło? Tak jak ze śpiewanki o mądrym Salomonie wychodzi.
— Lepiej czy gorzej, życia nie zawrócisz — odpowiadał Maksym.
Szli powoli ku górze, Tanaseńko wciąż gadał:
— Ha, prawda, nie cofniesz życia, z powrotem nie oddasz, ba, i jeszcze ci go wciąż za mało — przypomniał sobie coś, stanął. — Zagraj, Aleku, chcę mówić Ołeksoczku, wiesz tę watahową, starowieczną. Jak dobrze, żeś ze mną.
Gawecio z poddaniem zagrał smętną, bardzo rozciągłą nutę, a Tanaseńko zaśpiewał tęgim, ochrypłym głosem:
A jak sobi nahadaju za dawnu-dawnynu
Sami ślozy my sy kotie łycem u dołynu.[1]
Westchnął. Rozglądał się po górach. Potem szli dalej.
— Widzisz, Maksymku — ciągnął Tanaseńko — jaki to pijak ze mnie. Dopóki nie podpiję sobie — cieszę się tym światem. Bez wódki ani kropli rozumu — nic. Dopiero jak mnie wódka opamięta — jasno mi w głowie. Widzę co jest.
— Co takiego?
- ↑ A jak sobie przypomnę o dawnej-dawności, same łzy mi lecą po twarzy w dół.