Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/471

Ta strona została skorygowana.

baczy. Także im objawił się Lewiatan, nie morski lecz górski. Wszystkich zagarnął, tylko Andrijka wypluł.
O tym właśnie chciał mówić Andrijko. Lecz zacinał się, przerywał wciąż. Ksiądz chciał usłyszeć, lecz dopytywał ostrożnie:
— Zrazu mówiono, że i wy zginęliście, potem, że oślepliście, w końcu jakoś zamurowali usta.
Andrijko wciąż odpowiadał opornie:
— Właśnie jak w waszym kazaniu. Zsunąłem się na dno góry, ziemia mnie połknęła. I zginąłem i ożyłem, i oślepłem na sam koniec. Modlić się nie miałem śmiałości, bo tamci poginęli. A przecie ocalałem. A dlaczego, i po co? powiedzcie.
Ksiądz nie odpowiadał. Andrijko tłumaczył:
— Znaki widziałem od początku, ale sam sobie nie wierzyłem. Jakżeż domagać się, aby tamci uwierzyli? Doglądałem ich, czasem wtrąciłem coś półgębkiem, aby nie bardzo się śmiali. Do cna nastraszyłem się wtedy, kiedy Tanaseńko przepowiedział potop i koniec. Gdy moje gadanie już nie pomagało, chodziłem wszędzie za nimi, kiedy się dało. Także i ten ostatni raz, ale Lewiatan mnie nie chciał. To jedno choć dobre, że nie spełniło się to, czym straszył Tanaseńko. — Andrijko przerwał, wskazał przez okno: na dworze było wonczas tak jak dzisiaj.
Ksiądz wyszedł za chatę. Po potopie zasp śnieżnych wypogodziło się aż lubo. Ani śladu starej wiosny, martwoty, nudy ni obdartych bukowin. Pod spodem ziemia już stwardniała, na niej bialutka piana śnieżna. Na lasach i wierchach białe zawijasy na nowo odbijały światło, aż oczy bolały. Słońce i wiatr miały z czym igrać. Odlegle wierchy kurzyły sobie fajki spokojnie, szczęśliwie.
— Jakie dwa dni i można wracać — pocieszał się ksiądz — byleby utarli ścieżki.
Gdy wrócił do chaty, Andrijko wciągał się, opowiadał żywiej:
— Tak samo było wówczas, gdy po raz ostatni wracaliśmy z butynu. Doszliśmy na Zełene niedaleko już wsi po południu. Jeszcze przedtem dojrzeliśmy na czystym niebie wierch, białą kopicę. Góra gładziutka, słońce gra na niej, ale w brzuchu góry pod śniegiem, tam gdzie skały rozłupane, to wiem dobrze, ukryte skarby. Ni srebro, ni złoto, tylko łuski świecące na sto metrów i na więcej, ułożone równiutko jak korobki. Tam sprzed potopu świata dawna mogiła żywociny. Niejedno