dychanie góra tam połknęła i pogrzebała całe rody ich, warstwy całe, jedną na drugiej.
Skoro tylko zobaczyli rębacze, jak błyszczy wierch w słońcu zachodnim, jednym głosem zakrzyczeli, żeby drogę spoprzeczyć, a nie obchodzić wsią wzdłuż Rzeki. Śnieg twardy, łopaty i czekany mamy z sobą, przejść tamtędy — to macha. I słusznie. Naokoło obchodzić i daleko i nudno. I poszliśmy od razu stromo pod górę, nogi same rąbały śnieg, nie zapadały się ani nie zsuwały. Dopiero wysoko zaczął się śnieg, zapadzisty, miękko wgięte poduszeczki, tylko położyć się. Słońce zaszło, ale to nawet lepiej, na śniegu jasno, a w oczy blask nie bije. Zapadaliśmy się coraz głębiej, ale pomagaliśmy sobie łopatami.
Więcej niż połowę drogi już uszliśmy, a tu nagle coś błysnęło wysoko nad lasem. Usłyszałem wyraźny szept: „Mamy ich.“ Potem cień wysoki jak cztery smereki przewiał niby skrzydła. Potem głos ziewnął, jakby wilk zbudził się w legowisku. „Wracajmy tejże minuty — powiedziałem. — Słyszycie? Otwiera na nas pysk.“ „Nie — uspokajał Witrołom — być może zasowa zbiera się przeciw lasowi, ale las nie puści. Nie ma strachu, wracać za późno, na Rzece rychła noc.“
I zaraz drugi tuman cienia, jeszcze wyższy, przewiał. „Ludzie, to nie żarty — nalegałem — wracajmy migiem“. — Zaledwie to rzekłem, zakotłował huk, potem grzmot długi. Zasowa nasunęła się na las i zatrzymała się. „No widzicie? — powiadali rębacze. — Las nie puścił.“
Tylko Łesio Karawaniuk wziął mnie za rękę i szepnął: „Słyszeliście szepty, widzieliście cienie?“ — Aby nie straszyć i by krzykiem zasowy nie strącić szepnąłem i ja do Witrołoma: „Kuźmo, wracajmy w te pędy i to już, póki czas.“ Witrołom zaśmiał się głośno: „Teraz? Kiedy pół góry połknęliśmy?“ Mandat zarechotał wesoło, rębacze też śmiali się. A ja im szeptem: „Słyszałem szepty. Łesio, też słyszał. Wracamy Łesiu?“ „Ja do kompanii, ja tak jak inni“ — odpowiadał Łesio. „Ludzie — mówię im już otwarcie — to nie wy górę połknęliście, tylko ona zbiera się was połknąć. Uciekajmy i to biegiem, na Jezusa świętego!“ Witrołom zatrzymał się: „Wracajcie, Andrijku, nocujcie nad Rzeką, bo gdy się komuś coś przysłyszy, siłować nie trzeba.“ „A wy nie widzieliście, nie słyszeliście?“ — pytam. „Nie“ — odpowiadał. „Ależ Łesio słyszał“ — mówię. „No to niech on wraca razem z wami. Tu jeszcze stromizna, a on nie taki mocny, wracajcie obaj.“ Zaledwie to wy-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/472
Ta strona została skorygowana.