czekać przy mogile pobratymów. I naprawdę zaczęliśmy go kąsać! Och! jak gryźliśmy, a wyliśmy także, a tylko nam gęby zdrzewiały i gardziele stężały. Ale odstąpić ani kroku, bo tamtych w brzuchu zostawić, to już pogrzebać na amen. Pociemniało całkiem, gdy dobrze podrąbany od spodu ruszył na nas. My przylegliśmy do płyt całkiem płasko, od żab żabiejsi, nogi o płyty zaparliśmy na samym krajuszku krawędzi. Topory i czekany do góry, niech się brzuch jego na nich rozcina. Mruczał, sunął bardzo powolutku, i taki co zasowy nieświadomy nie poznałby, że w ruchu. Znów chytrze zadymił, znów nagle obrócił się i jeden za drugim pysk miękki wysuwał, jakby się zląkł przepaści. Więcej jeszcze niż on na nas, my czyhaliśmy na niego, aby nam oddał naszych. Bo miarkowaliśmy sobie, że takich płaskich jak my nie zdoła uchwycić. Niech jedzie na nas i przez nas, a my mu skoczymy na grzbiet. Och, jak trzymaliśmy się płyt nogami, jak wbiliśmy się pazurami, palcami, rakami od postołów w śnieg i w skały także! Ale to nie zwyczajna zasowa, to Lewiatan na nas polował. Gdy ruszył po nas, zaświeciły mi w oczach latarnie, zadzwoniły dzwony pogrzebowe, zdusiło w gardle, poczerniało w głowie, a potem pobijały po głowie z brzucha zasowy potrzaskane pnie jeden po drugim i budziły. Dmytrejczuk chwycił mnie za rękę, tylko to wytchnął: „Andrijku trzymajcie“. W takim grobie zjechaliśmy ja razem z Dmytrejczukiem za rękę. Ani myśli by się wydobyć. Aż całkiem na dole Lewiatan upadł z hukiem, roztrzaskało się jego białe ścierwo i rozsypało. I my obaj już swobodni. Ja półżywy, a Dmytrejczuk? A Lewiatan sam? Bieda nie zdechnie, poleciał szukać sobie nowego ciała, ma z czego lepić.
Noc czarna, to tylko jedno jasne, że Dmytrejczuka ręka w mojej ręce i że martwa.
Skrzesałem światło, macałem czoło jego, próbowałem serca. Już zimny był, stężały od mrozu. A od innych ani jęku, ani tchu, tacy martwi, jak cały świat tej nocy. Mnie tylko wybrała dola, a Lewiatan także, abym przeżył. Abym przeczekał długą czarną noc, abym rozpaczał i spodziewał się także i abym się w końcu z tym pogodził. Abym na rano, za tę tęsknotę do światła, za karę oślepł od bieli śnieżnej. Dłuższej nocy nie było nigdy, tak jakbym sam jeden tylko przeżył cały świat i światło. Powiadają, że kiedyś wszystko się skończy. Ale po końcu tym wielka ciemność nigdy się nie skończy. Zapomniałem o rodzinie, o dzieciach, o gospodarce, jakby ich nigdy,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/475
Ta strona została skorygowana.