Szkrumko, to ślizgając się, to chrapiąc ze strachu, natężał się, uczył się gorliwie. W zawiei mroczno-świetlistej oba chowane w chacie od źrebięcia babskie konięta raźnie stąpały, lecz czułymi mackami tak ugniatały śnieg, jakby wiozły ładunki najpiękniejszych pisanek wielkanocnych do cerkwi na święte Zmartwychwstanie. Oba wysilały się zawzięcie, ale tylko w tym kierunku aby hamować, aby nie spaść. Siła ciężkości pracowała za nie, ciągnąc je do głębi, a one opierały się jej władając nią po mistrzowsku. Na zakrętach ścieżka, co była poprawionym płajem pańskiego butynu, zawisała w pustce. Ktoś pijany igrami światła i śniegu zapomniałby o ostrożności, mógłby cieszyć się, że płynie w powietrzu. I ksiądz, co wyrwał się z przegrzanej chaty, z dwudniowego zasiedzenia i z ciężkich snów, cieszył się. Chrząkał, kaszlał, czasem coś w gardle bodnęło go jakby nożem, lecz patrząc na pląsy światła ze śniegiem, to w przepaść, to w błękit, to znów oglądając sam siebie i konięta w pląsach, jakby na białej linie nad przepaścią, miał ochotę zaśpiewać: „Haj! Zapadła się stara wiosna z przedwczoraj.“
Jakby zgadując ochotę księdza dziewczyny rozśpiewały się wesoło: z początku niewinnie, wreszcie całkiem nieskromnie.
Ksiądz chrząkał głośno, jakby je karcił, milkliwy a przecie dość obyty Lubko chrząkał jeszcze głośniej. Jakby w odpowiedzi na to, dziewczyny zaledwie dośpiewały swoje, zaczęły wyklinać wokół siebie, jakby demaskowały złe moce ukryte w białych puchach. Ta która szła naprzód z łopatą, o szafirowych oczach podobnych do Lubka i spuchniętych dziecinnych ustach, wyszczekiwała szczególnie zawzięcie w rytm łopaty, którą odgartywała śnieg. Obie wypominały czortom pochodzenie piekielne i wszystkie nieczyste matki diablice. Ksiądz chrząkał jeszcze głośniej, dziewczyny zaledwie spojrzały, rozwściekliły się w rozpaczliwym szczekaniu. Ksiądz uszu nie zatykał, położył je po sobie, lecz odezwał się wreszcie żartobliwie:
— No dzieci, dość, pozwólcie mi odetchnąć.
— Odetchnąć? — wrzasnęła ta z łopatą i znów wyklinała wszystkie kurwy diabelskie grożąc im tak okrutnie a nawet wyuzdanie, że ksiądz niektórych wyrazów wcale nie zrozumiał. Zniecierpliwił się i krzyknął: „Zakazuję wam, dziewczęta, tej ohydy.“ Na to ta z łopatą oglądając się z przerażeniem, podbiega spory kawałek naprzód, a odgartując śnieg z hałasem, podszczekiwała pod nosem, a druga w odpowiedzi pomrukiwała tylko. Ksiądz odetchnął od tego niechlujstwa dopiero, gdy wje-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/481
Ta strona została skorygowana.