selał i już ciekawił się — To może ksiądz dziekan opowie mi coś o tym rzekomym leku na ślepotę, albo po prostu podyktuje cały wypadek z lawiną, i co potem było.
Lecz ksiądz Buraczyński śpieszył się.
— Przyjedźcie, bracie, do nas, a kiedy odpocznę i przyjdę do siebie, opowiem wam dokładnie. Prawdę mówiąc dzieje tej lawiny zbudziły we mnie niesmak... Przeżyć wszystkich, grzebać pokolenie za pokoleniem, a samemu sterczeć na świecie... A właśnie znów otrzymałem list z Wiednia od dyrektora Mandla z drzewnego Trustu, pyta o swoich ludzi, „meine beherzten Draufgänger“... I cóż mu odpowiedzieć?
Ksiądz proboszcz Sofron żuł coś w zębach.
— Ha, gdyby przynajmniej zginęli dla korzyści, chcę powiedzieć dla pożytku ludzkiego, czy z ofiary... Ale tak? Niedbalstwo i lekkomyślność — tacy oni.
Ksiądz Buraczyński szeptał ze śmiechem:
— Andrijko twierdzi, że to — „czyhało“ od dawna.
— Chłopski fatalizm zawsze wyjdzie na swoje, znów po to, aby się nie poprawić i nie dać oświecić.
Ksiądz Buraczyński dodał smętnie:
— Mówiliście o pożytku, ha, a cóż chcecie, aby wody wiosenne odmierzone były statecznie dla tartaku czy dla młyna? Wiosna rozrzutna, hula —
— Ha, ale przecie nie wolno nam ustawać, to nasz obowiązek i to dola nasza nieszczęsna oświecać ich, chrystianizować. Napisałem nie tak dawno dla nich kolędę, ale prawdziwą, no chrześcijańską, w nadziei że ktoś z nich kiedyś się nauczy. Ksiądz dziekan raczy posłuchać cierpliwie.
I ksiądz Sofron odczytał swój nieco przydługi utwór składający się z siedemdziesięciu dwóch wierszy. Po inwokacji do Najwyższego i do obu narodów, aby żyły w zgodzie i miłości, autor prosi swych parafian, aby wspominali go i jego ciężką nieszczęsną dolę także później, gdy spocznie już w mogile. W kolędzie zawarte było doświadczenie całego życia i jakby testament księdza Sofrona. Gdy czytał, głos mu drżał ze wzruszenia. Dziś jeszcze można odnaleźć w parafii Ilcia na ostatniej stronie pozłacanej Ewangelii ten utwór z datą powstania z 1865 roku.
Ksiądz Buraczyński dosłuchał uważnie do końca. Wyraził uznanie:
— Tak, to słuszne i mądre, nie ustawajmy do końca, do ostatniego tchu, a Bóg nam dopomoże.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/484
Ta strona została skorygowana.