Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/485

Ta strona została skorygowana.
8

Ksiądz Buraczyński pośpieszył się do domu. Było jasno, świeżo, cały świat szumiał, lecz pola nad Czeremoszem były zalane, zmyte, tu i ówdzie pourywane przez powódź. Stronnicy wczesnej wiosny przegrali z kretesem.
Lecz nie sądźmy, że Lubko puścił księdza samego bez opieki. Zaledwie ksiądz wszedł na plebanię w Ilci, już któryś z pobratymów Andrijka pogalopował do Krzyworówni wstępując po drodze do chat, alarmując szeptem: „Stary jedzie, droga nieczysta, pilnować!“ Od tego szeptu rozleciały się, jak jaskółki uczące się lotu, poufne plotki i wieści o księdzu. Ksiądz o tym nie wiedział, witał się ze spotkanymi po drodze ludźmi, a oni robili swoje zręcznie niby to dziwiąc się, że już wraca. Tu i ówdzie chcieli nawet zatrzymywać księdza, lecz Pstrąg wyrywał się niecierpliwie do domu, wciąż biegł truchtem i nawet przechodził w galop. Jeszcze za dnia dojechał pod Gromową. Tam czekał już Wasyl. Wyskoczył zza skały, zadyszany jakby z biegu. Pstrąg stanął, zamachał ogonem i zakiwał głową jakby zawęszył owies. Niezwykle podniecony Wasyl zdjął kapelusz, pocałował księdza w rękę, przywitał się też z Pstrągiem. Zataczał się leciutko, ale opanowując się zaraz, stawiał kroki powolniejsze niż zazwyczaj. Mówił gorączkowo:
— Dobrze że za dnia jedziecie, bo już na całym szlaku dawały sobie znaki — by wam drogę spoprzeczyć.
— Kto taki?
— Tutaj pod Synyciami — śpieszył się Wasyl — ten czarny, na dwa psy, na trzy psy długi, wartuje o północy, ale kiedy mu bardzo pilno, to już z wieczora szasta się, ledwie mrok. Ruszajmy.
— O kimże mówisz, Wasylu?
— Tam na Bereżnicy na cykotach kamienie sypały się za mną, bo one rojem zjeżdżały aby was dopędzić a tamtego zbudzić. Ale wyprzedziłem.
— Opamiętaj się, Wasylu — krzyknął ksiądz — kto taki?
Wasyl splunął:
— Czorty, tfu! Bo tamte białe, główna komenda, dały znak zza Skorusznego, aby wam także koniec zrobić.
— Żartujesz, Wasylu — uspokajał ksiądz.
— Nie, to nie żarty — odparł Wasyl zapalczywie. Twarz jego była skażona, oczy wylazły mu z orbit, szukały naokoło, jakby w mroku, choć było zupełnie jasno.