Wkrótce po pamiętnych chrzcinach u Foki napięła się zwada między Fudorem Giełetą a dziedzicem. Trwała równo przez rok, od Jurija do Jurija. Im zuchwalszy był Fudor, tym bardziej dziedzic zacinał się w cierpliwości. Inaczej mu nie uchodziło.
O Fudorze można niejednego dowiedzieć się z aktów sądowych, także z zachowanych listów, lecz najdokładniej od starych ludzi, którzy go pamiętają, bądź też o nim słyszeli. Był to, powiadają, wielki zabijaka, i nikt mu nie zdzierżył. Nieraz w bójce nawet dwudziestu ludzi nie poczuje. Pobije ich, uszkodzi, a kiedy rozwściekli się, przepędzi ich od razu samym śmiechem dzikim, jakby nieczysta siła.
Był on czarny, smagły, bardzo podobny do stryjecznego brata Pawła Giełety, znanego nam z butynu. Tylko że Pawło był krępy, niewysoki, a Fudor ogromny jak baszta jodłowa. Mówił też podobnie jak Pawło, spoglądając z góry, cedząc słowa wzgardliwie. Gdy znalazł się na gościńcu, szedł powoli, prosto przed siebie, nie ustępując nikomu. I patrzył przed siebie daleko, nieruchomo. Ustępowano mu z drogi, żadna z relacji nie wspomina, aby ktokolwiek mu się sprzeciwił.
Takim widziała go młoda pani Otylia, schowana wśród gęstych krzewów jaśminu tuż przy wysokim murze, który odgraniczał ogród dworski od drogi. W takiej postaci przywidywał się jej potem w ciemności, tak przyśnił się jej nawet raz i drugi. Choć nie widziała sama, by ów nieśpieszny Fudor z gościńca skoczył nagle i uderzył kogoś po głowie pałką czy głazem lub cisnął za kimś toporem, ani też by w ukryciu czyhał cierpliwie na swą ofiarę, słyszała takie wieści z wielu ust. Ponura figura z gościńca mieniła się jej różnorodnie. I gdyby młoda sarna pod Rysiowymi skałami nad górną Rzeką oglądała z gąszczy mieniące się oczy króla kotów, nie mogłaby stężeć bardziej nieruchomo. Szczęściem Fudor, tak przynajmniej zdawało się, nie węszył z daleka. W dodatku młoda sarna nie miała w zapasie obrońcy tak potężnego, bo zbrojnego w spokój i cierpliwość, jak mąż Otylii. Myśląc o nim odzyskała wła-